Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Wtorek, 21 listopada

Pustka w głowie mi została i rozszerzyła się na obszar tego, co romantyczni poeci nazywali sercem i duszą.

Przez ostatnie trzy tygodnie zajmowałam się prawie wyłącznie Tymonem i sprawami Tymona. Diabli wiedzą, czy się w nim zakochałam, czy nie, chociaż objawy raczej by na to wskazywały. Przyzwyczaiłam się do jego telefonów, do rozmów z nim, do spoglądania w te jego bystre oczy, które przy uśmiechu otaczała siateczka kurzych łapek. Do uśmiechu się przyzwyczaiłam! I do poczucia humoru.

A teraz jesteśmy już po programie, zrobiłam, co miałam zrobić, szprotki poszły w eter, opinię Tymona przynajmniej częściowo udało nam się ocalić. Tymon może o mnie zapomnieć. Koniec mojej działalności.

W tej sprawie, oczywiście. Czekają inne tematy, inne programy, inne reportaże.

Chrzanię inne reportaże.

Chcę Tymona.

To tak zazwyczaj bywa, że kiedy już pójdą plansze końcowe, robi się pusto – mniej lub bardziej, w zależności od tego, o kim był program, jak długo go robiłam, jak sympatyczni byli bohaterowie. Potem pustka mija i rzucam się na kolejną robotę. O bohaterach poprzedniego materiału, z którymi już byłam zaprzyjaźniona, zapominam. Czasem ich spotykam i nie pamiętam, kim są. Niektórzy pozostają na dłużej; mam takich przyjaciół, których poznałam, robiąc o nich program. A czasami bywa tak, że spotyka mnie ktoś i mówi: „Jak to, nie pamięta pani? Taki ładny film pani o nas nakręciła”. A ja nic. Czarna dziura.

Może to jeszcze nie koniec?

Jasne, że nie. Spotkamy się na wernisażu u Nusia albo na czymś takim. Na kongresie rybaków dalekomorskich. Albo bliskomorskich. Albo na rybaków wyślę Rocha i się nie spotkamy.

Chyba pójdę jutro do pani profesor, bo coś niewyraźnie się czuję.

Kotuś! Bądź grzeczny! Mamusia cię prosi.

Środa, 22 listopada

A to kicha. Pani profesor przyjmuje jutro, a dzisiaj wyjechała.

Czwartek, 23 listopada

Jestem w szpitalu. Robili mi USG. To, co powiedziała o mnie pani profesor, nie nadaje się do powtórzenia.

Piątek, 24 listopada

Badają mnie, badają i kombinują jak koń pod górę.

Syneczku kochany – albo córeczko kochana – bardzo cię proszę, bez jaj. Po pierwsze, masz rosnąć tam, gdzie jesteś i nie grymasić, po drugie, nie stwarzaj problemów, bo mamusia musi się zająć Orkiestrą. Do stycznia niedaleko, trzeba na gwałt robić dokumentacje, cyzelować scenariusz, ach, tysiąc rzeczy na minutę… Więc proszę, koteczku najmilszy, zachowuj się przyzwoicie.

Mama z Amelią mnie odwiedziły. Ładnie z ich strony, ale nie mam do nich głowy. Widać, że starannie unikają tematu tatusia (mojego) i jego żądań oraz wypisywania mnie z rodziny. I to je strasznie męczy. Nie chce mi się toczyć konwencjonalnych rozmówek.

Śpię, śpię i śpię. A jak nie śpię, to wyobrażam sobie, jakby to mogło być z Tymonem. Jakoś jednak nie potrafię tego powiązać z faktem bycia przyszłą mamusią. W końcu to nie jego.

Może najlepiej będzie tak, jak jest.

Zresztą nie dzwoni. A skoro nie dzwoni, to najpewniej też wraca do swojego normalnego życia, zakłóconego przez tę aferę szprotkową.

Definitywnie wracamy do rzeczywistości.

Sobota, 25 listopada

Śpię. Dzidzia też chyba śpi, bo mi jakoś ogólnie lepiej. Czymś mnie faszerują, ale mało mnie obchodzi, co to jest.

Pani profesor przestała na mnie warczeć. To dobry znak.

Dostałam milion dwieście sms-ów od ukochanych kolegów. Wszyscy mi życzą zdrowia, szczęścia i tłustego dzidziusia.

Jeszcze nie teraz! Dopiero wejdziemy w piąty miesiąc!

Niedziela, 26 listopada

Zadbałam o siebie. Umyłam włosy – dobrze, że się kręcą same, bo suszyć na szczocie już bym nie miała siły. Uporządkowałam paznokcie (jeden się złamał i trzeba było zlikwidować wszystkie). Zaczęłam znowu wyglądać jak człowiek – może jeszcze niepełnowartościowy, ale już homo sapiens. Może jutro zacznę wyglądać jak kobieta.

Nawet zjadłam obiad szpitalny. Po raz pierwszy nie wzbudził we mnie natychmiastowej chęci do wymiotów.

Teraz sobie leżę i słucham z walkmana moich ukochanych wolnych kawałków Beethovena (na kasecie też je mam, w ogóle prawie się z nimi nie rozstaję, wożę je w samochodzie i noszę w kieszeni).

Zadzwonił!

Przepraszał, że milczał od poniedziałku, ale musiał na gwałt jechać do Warszawy w sprawie tych procesów, co je powytaczał ministerstwu. A nie chciał rozmawiać na chybcika. Czy uważam, że możemy się spotkać?

– Wykluczone! W każdym razie nie w najbliższym czasie – powiedziałam, szczęśliwa niebotycznie.

Chyba się zmartwił.

– Zrezygnowałaś ze mnie całkiem? Byłem ci potrzebny tylko do programu?

A to ci heca. A ja myślałam, że to ja byłam mu potrzebna tylko do programu!

– Uchowaj Boże, tylko ja się teraz nie nadaję do spotkań.

– Coś się stało?! – To już było autentyczne zaniepokojenie. – Wika, jesteś zdrowa?

– Nie jestem całkiem pewna. Jestem w szpitalu, na patologii. Wcale nie chcę, żebyś mnie oglądał w charakterze szlafrokowej zmory. Co to, to nie. Musisz poczekać.

– Ale co ci jest?

– Nie dociekam. Jakieś drobne zawirowania. To się chyba nazywa zagrażające poronienie. Pani profesor, która mnie prowadzi, nie lubi opowiadać pacjentkom o szczegółach. Mówi, że jeśli chcemy, to ona powie, ale po co mamy sobie głowę zawracać. Tu się nami zajmują bardzo pieczołowicie. Ale trochę jeszcze poleżę.

Cisza w słuchawce.

– Hej, jesteś tam jeszcze?

– Boże święty… To moja wina, nie powinienem był wymyślać tej Danii, wiedziałem, że jesteś w ciąży i wiedziałem, że tam pojedziesz!

– No, nie martw się tak. Pani mówiła, że już jest stabilnie. Trochę się przetrenowałam ostatnio i coś tam… Nie bądź taki prokurator, nie będę ci opowiadała o moich narządach!

– Wika, ja muszę cię zobaczyć!

– Ale ja nie chcę!

– Wika, ja muszę!

– Nie możesz poczekać, aż wyjdę?

– Nie, nie mogę. Gdzie leżysz?

– Na Unii.

– Będę u ciebie za dwie godziny.

– Zwariowałeś!?

– Chyba tak. Nic nie mów. Jadę.

I wyłączył się.

O Boże, a ja wciąż nie wyglądam jak kobieta.

A może właśnie wyglądam? Jak prawdziwa kobieta, tyle że trochę zmarnowana, ale prawdziwa, nie z plastyku.

Mimo wszystko rzuciłam trochę pudru na oblicze.

Nie wiem, jak to zrobił, ale wystarczyły mu te dwie godziny na wyjechanie z domu, przeprawienie się promem i przejechanie drogi ze Świnoujścia do Szczecina. Przyjęłam go w łóżku, bo pani profesor srogo zabroniła mi ruszać się dalej niż do klopka. Na szczęście obie moje współlokatorki też miały odwiedziny, a jako osoby bardziej na chodzie, poszły sobie z mężusiami do świetlicy.

Miał na sobie ten idiotyczny kitelek dla gości. W kolorze trawiastozielonym. Poza tym był jak najbardziej sobą. Poznałam to po tym, że serce skoczyło mi jak szalone. Oczywiście starałam się zachować twarz pokerzysty. To znaczy pokerzystki.

Nie miał kwiatków! Aha, na oddziale jest zakaz. Bakterie się mnożą. Zresztą na diabła mi kwiatki. Tymon jest.

Stanął w drzwiach i rozejrzał się po sali. Leżałam w kąciku pod oknem. Pomachałam mu łapką spod kołdry.

Przysunął sobie taboret i siadł koło mnie. Spoglądał przy tym na mnie z wyrazem jakiejś niesłychanej czułości. Chyba że mi się wydawało. Ale chyba jednak nie.

Siedział i nic nie mówił. Robił wrażenie, jakby już nigdy w życiu nie miał przemówić.

W końcu chyba się napatrzył, bo przemówił:

– Kocham cię.

Miałam na czubku języka tysiąc inteligentnych odpowiedzi, bo przecież byłam pewna, że z jego strony to po prostu mieszanina poczucia winy z poczuciem wdzięczności. Wdzięczności za pomoc i winy za narażenie mnie na trudy, które proszę, do czego doprowadziły. Zamiast tego powiedziałam wbrew sobie, bo nie miałam zamiaru niczego takiego mówić:

41
{"b":"100445","o":1}