Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Drugi kolega Karolka, Jarek, muzyką specjalnie się nie przejmował, w śpiewach udziału też nie brał, ponieważ słuchu nie miał za grosz. Mawiał, że opanował pierwszy stopień muzykalności: odróżnia kiedy grają, a kiedy nie. Miał za to niesłychany wprost urok osobisty. Wiele razy usiłowałyśmy z Daszą zdefiniować, na czym ten jego urok polega, ale nigdy się to nam nie udało. Sympatyczny był po prostu szalenie i już. Przy tym w ogóle się nie narzucał. Nigdy się nie zdarzyło, żeby przekroczył granicę dobrych obyczajów. Pracowity był niemożliwie i kiedy całe towarzystwo leżało pokotem na pokładzie, Jarek czuwał nad linami, żaglami, sterem, naszym samopoczuciem, drinkami, kanapkami i tym, żebyśmy, broń Boże, nie doznali porażenia słonecznego. Nie było w tym cienia służalczości, gdzie tam. Jarek wyglądał, jakby wszystkie czynności wykonywał mimochodem i bez wysiłku.

À propos wyglądał – uczciwie mówiąc, Marcin i Karol byli od niego dużo przystojniejsi. Obaj wysocy, muskularni i opaleni blondyni, obaj błękitnoocy – prawie jak bracia. Podobali się nam szaleńczo – to znaczy mnie obaj, a Darii Marcin. Karol był jej siostrzeńcem i jego uroda nie miała na nią wpływu. A w ogóle podziwiałyśmy ich wyłącznie abstrakcyjnie. Dzieciaki! Dwadzieścia trzy lata przy naszych przekroczonych trzydziestkach…

Jarek nie był taki przepiękny. Przy tych posągowych facetach wyglądał nieco myszowato. Szare i nieduże oczka, włosy bez koloru, nos za długi, uszy za duże, ręce zaniedbane haniebnie… Tylko ten jego cudny charakter! Nie można było go nie lubić. No i zbudowany był też bardzo przyzwoicie, ale oni tam w Szkole Morskiej pewnie w ogóle nie przyjmowali graślawych krasnoludków.

Zapłynęliśmy któregoś dnia do takiej prywatnej mariny w małej wiosce na wyspie Wolin. Ślicznie tam było jak w bajce. Nieduży pomościk, wszystkie wygody, woda, prąd, a na brzegu tawerna w rybackim stylu, ozdobiona zwisającymi sieciami, baryłkami, pływakami i takim różnym rybackim bardzo malowniczym śmieciem.

Tato Królik pierwszy wytoczył się na pomost i od razu ruszył w stronę otwartych drzwi tawerny z głośnym wołaniem:

– Pani Ewelino! Goście walą! Węgorzyka pani zadysponuje! I zupę rybną, bo moja załoga jeszcze nie jadła takiej zupy!

Z drzwi wychynęła obszerna blondyna w różowej bluzce z dekoltem.

– A kto to się tak ogłasza? No, nie! Oczom nie wierzę! Pan kapitan! Niech padnę! Pan kapitan! Panie kapitanie!

Rozwarła ramiona i rzuciła się w objęcia Taty Królika, całując go rozgłośnie w oba policzki. Byliśmy przyzwyczajeni do rozmaitych oryginalnych znajomości naszego wodza, więc nie dziwiąc się niczemu, karnie ustawiliśmy się za jego plecami, do powitania z obszerną panią Eweliną. Wbrew moim oczekiwaniom, uścisk dłoni miała rzeczowy, prawie męski.

– Bardzo się cieszę! Bardzo! Państwo nie wiedzą, a pan kapitan był kapitanem na trzech statkach, na których mój małżonek pływał jako ochmistrz! Mąż bardzo pana kapitana dobrze wspominał, zawsze, zawsze… Świeć Panie nad jego duszą… Teraz mam drugiego, ale to nie to samo. Walery, chodź szybciej, pan kapitan Królikiewicz, opowiadałam ci!

Na pomoście zjawił się drugi małżonek (ale to nie to samo) pani Eweliny, osobnik duży i łagodny – i po wylewnym przywitaniu nastąpiła błyskawiczna narada robocza.

– Walerciu, słuchaj: zupa z tego sandacza i z leszcza od Nowickiego, pulpeciki, smażony węgorz, smażony sandacz. Dużo ma być, powiedz dziewczynom, taka załoga na pewno dużo potrzebuje. – Tu pani Ewelina z aprobatą spojrzała na umięśnione torsy Karola i jego koleżków. – Panie kapitanie, siadajcie, czujcie się jak w domu!

Malutka marina okazała się rajem nie z tej ziemi. Właścicielka otworzyła nam skarbnicę swego serca i swojej gościnności (wszystko dla pana kapitana!). Rozsiedliśmy się przy wygodnych stołach, a po niejakim czasie służebne panienki zaczęły nam donosić nieziemskie frykasy. Kiedy już zaspokoiliśmy pierwszy głód niebywałą zupą rybną z pulpecikami, a na scenie pojawiły się góry smażonego węgorza i sandacza, pani Ewelina uznała, że teraz już wypada dołączyć do nas, co też uczyniła, zabierając ze sobą dla towarzystwa – nie męża Walerego, o nie – po prostu skrzynkę szkockiej. Uznała widocznie, że jedną butelką pana kapitana nie uhonoruje dostatecznie. Z niejakim zdziwieniem przyjęła naszą prośbę o duże ilości gazowanej mineralnej, ale władczym głosem nakazała personelowi jej spełnienie. Dla siebie i Taty Królika zadysponowała tylko lód. Nie za dużo!

– No, kochani – powiedziała po pewnym czasie i kilku kieliszkach – teraz my sobie z panem kapitanem porozmawiamy o starych Polakach, a wy może byście chcieli potańczyć?

Chcieliśmy. Po takiej wyżerce! Chociażby dla spalenia potwornej ilości kalorii (choć były to bardzo smaczne kalorie…). Ale gdzie tu tańczyć, na tym mikroskopijnym pomościku, czy na stołach?

Okazało się, że tańce są przyjęte na tarasie. Też nie porażał wielkością, ale tańczyć się dało. Personel zapuścił nam jakieś przeraźliwie ryczące urządzenie i ruszyliśmy do zabawy. Nasza zgrana załoga i pozostali goście gospody pani Eweliny, którzy jeszcze mieli siły.

No i okazało się, że Jarek cudownie tańczy. Nie wiem dlaczego, bo przecież ten jego słuch… ten pierwszy stopień muzykalności… Nic a nic mu to nie przeszkadzało.

Ponadto okazało się, że jest mi bardzo przyjemnie w jego ramionach. I że w zapadających ciemnościach nie widać wcale, że jest myszowaty. Przeciwnie: ma wielkie, wyraziste, płonące oczy…

W dodatku stwierdziłam ze zdumieniem, że on mnie uwodzi!

Ten chłopaczek! Dwadzieścia trzy lata! Rozśmieszyło mnie to niebotycznie.

I z tego śmiechu dałam się uwieść do końca. W hangarze na łodzie.

Następnego dnia po śniadaniu przygotowanym przez niezawodny personel pani Eweliny – ona sama odsypiała całonocne prawie rozhowory z ukochanym panem kapitanem – odpłynęliśmy sobie powolutku, na silniczku, z cudownej mariny. Żegnały nas kelnerki i czapla siwa stojąca na jednej nodze w trzcinach. Zapewne dyżurna. Wczoraj też tam stała.

Byliśmy wszyscy w nastroju pogodnym, nieco sennym i rozmarzonym. Nie wnikałam w przyczyny rozmarzenia reszty załogi. Mnie było dobrze. Nie czułam żadnych objawów kaca – ani alkoholowego, ani moralnego (a zdarzał się takowy). Natura uśmiechała się do nas życzliwie i z pełną aprobatą. Błękitne niebo krasiły puchate chmurki (kumulusiki jak pączuszki – powiedział zadowolony Tata). Było – och – cudownie! A Jarek, jak zawsze jedyny naprawdę odpowiedzialny członek załogi, uśmiechał się do mnie, pilnując jednocześnie, żebyśmy się nie zaplątali w rozstawionych na zalewie żakach.

Pożegnaliśmy się w Dąbiu, gdzie Tata wynajmował hangar dla swojej ukochanej łódki. Wyściskaliśmy się ze wszystkimi równo – i tyle.

No i skąd ja teraz mam wiedzieć, czy Jarek chce być tatusiem?

Na logikę, nie powinien chcieć. Jest dopiero rekrutem, na czwartym roku WSM. Baba od niego starsza dziewięć lat, od dawna samodzielna – a właśnie, on chyba jeszcze przy rodzicach? Boże, przecież na dobrą sprawę ja o nim nic nie wiem! Pewnie ma jakąś dziewczynę. Swoją drogą, jeżeli ma, to czemu jej nie zabrał na ten jacht? Tata Królik przyjmował narzeczone i narzeczonych swoich wnucząt oraz kolegów i koleżanek swoich wnucząt bez najmniejszych oporów.

Och, och, w co ja wpadłam.

Chyba naprawdę muszę mu powiedzieć.

Ostatecznie jest dobrze wychowany i taktowny, nie będzie mi robił scen.

On – mnie???

To ja powinnam mu zrobić scenę. Ja, kobieta! To kobiety robią sceny facetom, nie odwrotnie!

Nienawidzę robienia scen. Może w gruncie rzeczy jestem facetem, tylko natura się pomyliła i wyposażyła mnie w biust oraz wszystko inne. Chyba niezłej jakości, skoro na to poleciał. Nie leciał na duszę, bo on mnie też nie zna… Tyle, co na tym jachcie.

Powiem mu. Powiem, bo tak będzie przyzwoicie (kochany Pawełek! ja nie pomyślałam, a on pomyślał). Ale powiem też, że jeśli chce, może o mnie – o nas – zapomnieć. Dla nas obojga to w końcu wielkie zaskoczenie. Nie będę człowiekowi komplikować życia!

3
{"b":"100445","o":1}