Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Usiadł w fotelu bez jednego słowa.

Złość mnie opuściła. Ale jednocześnie wiedziałam, że nie uda się nam porozumieć. Nieważne, na czym miałoby polegać to porozumienie. Po prostu – nie będzie żadnego.

– Już wiesz najważniejsze. Usiłowałam znaleźć jakąś sytuację, żeby ci to powiedzieć w miarę taktownie, ale nie było takowej. Ani na jachcie, ani po powrocie. Z tego, jak kurczowo trzymasz się swojej narzeczonej, wnioskuję, że domyślałeś się, co ci miałam do powiedzenia.

– Niezupełnie – sprostował spokojnie. – Sądziłem, że chcesz ciągnąć dalej to, co nam się tak ładnie przydarzyło. A ja tymczasem zaręczyłem się z Fridą. I muszę uporządkować swoje życie.

– Świetnie. Porządkuj. Zawiadamiam cię uprzejmie, że wiosną będziesz miał potomka. Zanim zadasz mi nietaktowne pytanie czy jestem pewna, że to twój, dowiedz się, że owszem, jestem tego pewna. – Nie wiem, czy chciał mi takie pytanie zadać, ale wolałam je uprzedzić. – A teraz słuchaj dalej. Do ciebie należy decyzja, co z tym fantem zrobić. Nie w sensie: usunąć czy zostawić, bo tę decyzję ja podjęłam. Natomiast jeżeli chcesz, możesz zapomnieć o wszystkim.

Czy widzę ulgę w jego oczach?

– Chciałabym, żebyś mnie dobrze zrozumiał. Powiedziałam ci o tym dlatego, bo masz prawo wiedzieć.

Dokładniej mówiąc, Paweł tak uważał i mnie przekonał, ale to na jedno wychodzi.

– Co z tym prawem zrobisz, to już twoja rzecz. Może lepiej będzie, jeśli mi teraz nic nie odpowiesz. Pomyśl o tym po prostu. Ja nie chcę ci komplikować życia. Z drugiej strony nie mogę podejmować decyzji za ciebie.

Miał w tej chwili minę nieprzeniknioną. Jak Stirlitz.

– Chodźmy już, dobrze? Kiedy już wyrobisz sobie zdanie to mi dasz znać.

Nie dodałam, że jeśli będzie zwlekał, to może się wypchać. Zastanawiałam się, jak zareagować, jeżeli zechce mnie pocałować.

Ale nie zechciał. Powiedział tylko uroczyście:

– Dziękuję, że nie chciałaś usunąć tego dziecka…

I pocałował mnie w rękę.

Kiedy zjeżdżaliśmy windą, patrzył mi w oczy i uśmiechał się słabo.

– Czekaj na mój telefon – poprosił i jednak mnie pocałował. W policzek.

Pojechałam do domu i białe róże przekazałam mamuni, łżąc w żywe oczy, że to od wdzięcznej telewidzki, której coś tam załatwiłam. Chyba bym ich nie chciała trzymać w pokoju.

Zrobiłam sobie herbatę i usiadłam w fotelu przy ciemnym oknie. Czułam się dziwnie. Pusto. Głupio. Tak mu to wszystko rzeczowo powiedziałam, a może powinnam była załatwiać to jakoś bardziej po kobiecemu? Mdleć i padać w objęcia? Ronić łzy? Tylko że ja nie umiem ronić łez w takich sytuacjach.

Bo tak w ogóle to umiem bardzo dobrze. Ale muszę być sama, tak jak teraz.

Przeważnie jestem sama! To znaczy cały czas w tłumie ludzi, ale w końcu zawsze zostaję sama. Milkną telefony w sprawach służbowych i towarzyskich, wszyscy idą do siebie i zostaję sama. I wtedy ronienie łez mam opanowane do perfekcji… Najpierw ronienie, a potem wylewanie całymi strumieniami…

Boże, dlaczego ja się tak mażę? Dobrze będzie. Musi być dobrze. Jutro od rana idę do mojej ukochanej pracki. Cholera, dlaczego oni mi tak mało płacą? Znowu gania mnie telefonia komórkowa z rachunkami i muszę zapłacić ratę za samochód, a jeszcze rozliczyć się z rodziną za gaz i światło, i wodę, i ścieeeeeki… i skąd ja na to wszystko wezmę?

I jak ja sobie poradzę z dzieckiem?

Poradzę sobie, do diabła. Poradzę. A na pewno nie będę ciągała Jareczka po sądach, dam sobie radę bez alimentów, a dziecko lepiej niech się wychowuje w atmosferze pozbawionej nienawiści, tych wszystkich przepychanek, użerania się i tak dalej.

Dobrze, dzidzia, możesz się urodzić. To znaczy poczekaj na swój termin. A na razie chodźmy spać, jest już późno i cera nam się marnuje.

Sobota, 21 października

Poszłam do Rossmanna i kupiłam sobie bardzo dobre kremy L’Oreala do twarzy na dzień i na noc, i do oczu też. Poczułam się lepiej niż ostatnio.

A potem poszłam na pocztę i zadebetowałam kolejnym czekiem. Bankomat ostatnio nie chciał ze mną rozmawiać. Trochę się już denerwuję, ale jakoś tam na to zarobię. Nie wiem, jak głęboki już mam debet na koncie, muszę sprawdzić. Ale przecież nie dzisiaj, tylko w poniedziałek.

A jeszcze potem poszłam do perfumerii w empiku i kupiłam tusz do rzęs Bourjois. Najbardziej lubię francuskie kosmetyki. Niestety, w żaden sposób nie odważę się na te, które naprawdę bym chciała kupić. Mogłabym na nie już nie zarobić.

Niedziela, 22 października

Nie wiem, czy już zawiadamiać rodzinę, czy jeszcze niekoniecznie.

Obejrzałam się w lustrze. Żadnych zmian. Poza tym że mam lepsze rzęsy niż wczoraj. Ten stary tusz już był do niczego.

Trzeba spakować manatki na mały wyjazd. Jutro jedziemy robić kamieniarkę. Byłabym zapomniała.

No to jeszcze nie zawiadomię rodziny…

I nie pójdę do banku.

Środa, 25 października

Byłam rano w banku. Mam debet jak diabli. Mogę go nie pokryć w całości, zresztą do honorariów daleko. Zobaczymy. Na razie mam jeszcze ze sto złotych. Spróbuję wytrzymać, a za parę dni płacą pensję. Grosze, bo grosze, zwłaszcza po odtrąceniu pożyczek, ale do honorariów wystarczy.

Zrobiliśmy zdjęcia do kamieniarki. Jeszcze nie wiem, jak to nazwę.

Jak tylko zajechaliśmy na podwórko, Pawełkowi oczka zaświeciły. Ledwo przywitaliśmy się z panią, zaczął wielkimi krokami przemierzać obejście i kombinować, co by tu i jak sfilmować. A obiektów miał dużo i wszystkie malownicze. Najbardziej mu się spodobała sterta drewna i zdezelowana krajzega.

– Pani to sama obsługuje?

– No pewnie! Pokazać panu?

– Nie, nie, ja wiem, jak to działa, to potem zrobimy. A ten traktor sama pani prowadzi?

– Sama! Czasami to robi mój… przyjaciel, pan Zdzisio. Ale przeważnie sama. Pokazać?

– Nie trzeba, nie tak zaraz. A te kaczki to panine?

– No pewnie, że moje. Kury też.

– I pani je karmi?

– Pewnie, że ja. Pokazać?

– Nie, nie, dziękuję, to już jak będziemy filmować. A te kamienie to gdzie pani zbiera?

– Różnie. Na tym polu, o, może pan stąd zobaczyć. I w innych miejscach też.

– Pan Zdzisio pomaga?

– Nie bardzo. On choruje na serce, nie może dźwigać.

– Pawełku – wtrąciłam – może najpierw pójdziemy do domu i zdjęcia zaczniemy od setki?

Pani od kamieni jakby się nieco zmieszała.

– Ja myślałam, że to potem, kolację zrobię czy coś… I wtedy byśmy się napili. Po pracy…

Moi kochani koledzy ryknęli śmiechem.

– To nie taka setka! Ale cię pani wyczuła, Wika! Ten twój pociąg do gorzały!

– Przepraszam – powiedziałam, nie zwracając uwagi na moich nietaktownych kolesi. – To nieporozumienie. Ja chciałam zaproponować, żebyśmy najpierw nagrali rozmowę, to się u nas nazywa setka, czyli sto procent…

– Och, to ja przepraszam! Ja myślałam, że państwo chcą tak na dobry humor… a może jednak?

– Wykluczone – powiedział stanowczo Paweł. – Teraz pójdziemy do domu i nagramy sobie rozmowę. I będziemy wiedzieć, co nam jeszcze będzie potrzebne.

Pani Zosia się spłoniła, bo nieco ją krępowała perspektywa zeznawania do mikrofonu potwornej wielkości, którym Beret wywijał jej nad głową. Ale szybko jej ta krępacja przeszła. Opowiadała nam ciekawe rzeczy.

– Ja kiedyś byłam drugim dostawcą mleka na trzy województwa – mówiła z płonącymi oczami. – Przede mną była taka jedna ze Słupska. Tylko ona. Miałam dwadzieścia sześć krów mlecznych. Miałam na polu pszenicę. Trzydzieści hektarów. Miałam maszyny. Wszystko pięknie wyglądało, pięknie mi się rozwijało…

Nagle zwiędła. Chlipnęła. Otarła oczy przybrudzonym rękawem. Siąpnęła nosem.

– Wzięłam kredyty w banku. Na rozwój. Chciałam dokupić ziemi, dokupić bydła. Policzyłam sobie wszystkie raty, wyszło, że dam radę.

Chlipnęła solidniej. Wstrzymaliśmy oddechy. Paweł zamarł przy kamerze, widziałam tylko leciutki ruch ręki na joysticku. Dojechał do twarzy pani Zosi. Mam nadzieję, że nie na chama, do samych oczu i ust, tylko nieco subtelniej…

15
{"b":"100445","o":1}