Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Sobota, 27 stycznia

Nie chciało mi się nawet myśleć przez ostatnie kilka dni. Fronty atmosferyczne przelatują w tę i nazad, a ja od tego mam niechęć do życia. Większość czasu przespałam, jak świstak.

Niedziela, 28 stycznia

Nawiedziły mnie Krysia z Ewką i Lalką Manowską. W braku własnych przeżyć (co może przeżywać istota uziemiona w łóżku?), rzuciłam się na przeżycia Ewci.

Nowo nawiązany stary romans Ewy z Maksiem von und zu kwitnie. Moja przyjaciółka zabrała wspaniałego komandora na bal charytatywny i pobiła wszystkie panie na głowę: żadna nie miała takiego partnera.

Olśniewający Maksio uroki ciskał na prawo i lewo, tańczył jak szatan, pił jak gąbka, w ogóle się nie zanietrzeźwiał, humorem tryskał, każda baba w jego towarzystwie natychmiast czuła się jak dama z fraucymeru cesarzowej Sisi!

– Najbardziej wpadł w oko – opowiadała chichocząc Ewcia – pani prezes klubu biznesowego, wiesz, tej, co ma hurtownię glazury i terakoty. Oka od niego nie mogła oderwać, zostawiła swojego męża gdzieś w kącie i tylko leciała na Maksia. A Maksio, dyplomata, rączki całował, walca zatańczył i pogonił do innych. Maksio nie jest detalista, Maksio jest hurtownik… A żebyś wiedziała, jak znakomicie dzięki niemu wypadła licytacja!

– Przebijał?

– Przebijał… tylko niczego w końcu nie kupił. Ale jak zaczynał windować cenę, to natychmiast panowie mężowie tych wszystkich królowych terakoty unosili się honorem i przebijali jeszcze wyżej.

Wtedy Maksio stopował, a oni zostawali z jakąś potworną sumą do zapłacenia. Wiesz, ja mam wrażenie, że mój Maksio tak na prawdę wcale nie ma pieniędzy. Ma za to inne talenta i tak to sobie ładnie rekompensuje.

– Po balu sobie też rekompensował?

– Jasne. Bardzo przyjemny z niego komandor… po balu.

– Ty, Ewa, a może byś się za niego jednak wydała?

– Nie ma takiej możliwości. Ja jestem dla niego za biedna. Za mało zarabiam. Jemu jest potrzebna taka królowa terakoty i glazury. Ona mu da pieniądze, on ją nauczy dobrych manier i tańczyć mazura… Wiesz, znowu się tańczy mazura na niektórych balach… zgroza, jak to wygląda! I będzie glazura tańczyć mazura z cudnym Maksiem w pierwszej czwórce… z jakimiś królami przecierów do kompletu. Po prostu miodzio, jak mówią nasi młodsi koledzy.

– Ja też tak mówię – wtrąciłam.

– No bo ty też jesteś młodsza. Ode mnie. Od Lalki jeszcze bardziej. Nawiasem mówiąc, umówiłam się z Maksiem na najbliższy weekend. Zabieram go na premierę do opery, taką bardzo uroczystą, a potem pójdziemy sobie do mnie.

– A w niedzielę Maksio zaprosi cię na obiadzik do Radissona…

– Zapomnij. W niedzielę zamówimy pizzę do domu.

– Ewa – odezwała się słuchająca dotąd głównie Lalka – a ten twój Maksio nie ma jakiegoś znajomego na wydaniu? Może jakiś kontradmirał albo co. Moje dzieci zdają w tym roku maturę i jak pojadą na studia, bo oboje nie chcą w Szczecinie, to ja zostanę tu za sierotkę.

– Zapytam – obiecała Ewa. – Ale ja bym sobie nie robiła specjalnych nadziei, tacy ładni komandorzy przeważnie mają ładne żony. To tylko Maksio jest egzemplarz nie z tej ziemi.

Środa, 31 stycznia

Życie przez telefon. Ot co.

Oraz uzupełnianie lektur. Mam szansę jeszcze przeczytać mnóstwo rzeczy, których nie miałam czasu przeczytać do tej pory. Już mi się ustabilizowały nastroje i nie muszę czytać po raz ósmy pani Musierowicz, którą mam na stresy. Zaczęłam „Buddenbroków”, a poza tym jestem już w połowie „Pachnidła”.

LUTY

Sobota, 3 lutego

Tęsknię do Tymona, a nawet nie wiem, czy jutro wpadnie. Telefonuje codziennie, na przemian z Warszawy, gdzie się włóczy po sądach, albo z Danii, gdzie załatwia interesy.

Jedyną przyjemnością dnia, a właściwie całego tygodnia, była wizyta Pawła i Mateusza, którzy przywlekli nadludzkiej wielkości pudło czekoladek, przemysłową ilość owoców południowych i rozśmieszali mnie przez półtorej godziny opowieściami o tym, co się dzieje w firmie. Powiedzieli, że Maciek się też wybiera z jakąś wiadomością, ale, skubani, nie chcieli powiedzieć, z jaką mianowicie.

Niedziela, 4 lutego

Tymon był!

Strasznie mi przeszkadza ten szpital! Łaska boska, że mam ten pojedynczy pokój, mogliśmy sobie posiedzieć i po-nic-nie-mówić.

Coś mi się takiego dziwnego porobiło, że jak na niego patrzę, to mam przed oczami wizje, których nigdy, w odniesieniu do nikogo, nie miewałam. Widzę na przykład, jak on sobie siedzi wygodnie, z nogami na stole, a ja mu donoszę kawę i kanapki…

Albo jak razem stoimy nad małym łóżeczkiem, a w łóżeczku śpi sobie spokojnie mały Maciuś (nie wyobrażam sobie, żeby Maciuś, który od kolebki będzie dżentelmenem, mógł wydzierać się po nocach). No więc patrzymy tak na niego, patrzymy, potem Tymon bierze mnie w ramiona, a ja przy tym jestem piękna jak ta heroina z harlequina, no i odchodzimy w najdalszy kąt drugiego pokoju, żeby ciapka nie obudzić, jak będziemy oddawać się namiętnościom.

Ciekawa jestem, o czym też on myśli, kiedy się tak wpatruje w tę sosenkę za oknem.

Nie mówi mi. Co prawda ja mu też nie mówię o tym, co mi przychodzi do głowy, kiedy patrzę na niego.

Faktem jest, że możemy milczeć do siebie i milczeć, i wcale nam to nie przeszkadza. To milczenie wcale nie jest ciężkie ani męczące. Nie mówimy, bo w końcu nikt normalny nie gada bez przerwy.

Ale wolałabym milczeć z nim gdzie indziej. Nie w sali szpitalnej.

Czwartek, 8 lutego

Tymon wpadł rano na chwilę, był w dobrym humorze – zdążał do sądu. Pierwsza rozprawa rozwodowa z panią Ireną. To, zdaje się, ta, na której sąd usiłuje pogodzić strony.

Mam nadzieję, że Ignaś nie będzie się wygłupiał z żadnym godzeniem!

Po obiadku (jak powiada Paweł: pycha, aż gały wypycha) przyszli Kryśka z Maćkiem.

– No, kochana – powiedziała Krysia – ależ ty tu masz luksusy! Przekupiłaś władze szpitala czy co?

Opowiedziałam im historię programu naukowo-badawczego. Pochwalili makiaweliczny plan.

– To nie był żaden makiawelizm, tylko swobodna improwizacja – wyprostowałam im poglądy. – Nie jestem podstępna z natury.

Potem poplotkowaliśmy trochę o ukochanych kolegach. Paweł mówił coś o jakichś nowinach. Nie wytrzymałam w końcu.

– Słuchajcie, ja jestem cierpliwa jak nie wiadomo co, ale nie trzymajcie mnie już dłużej!

– A o co chodzi? – spytała niewinnie Krysia.

– Kryśka, nie bądź zwierzę. Paweł mi mówił, że macie jakieś propozycje, czy coś takiego…

– Coś takiego – mruknęła Krysia.

– To jeszcze nic pewnego, ale powiemy ci, oczywiście, w czym rzecz – zdecydował się Maciek. – Tylko jest problem, bo leżysz w tym szpitalu i nie wiadomo, kiedy cię wypuszczą, a nawet jak cię już wypuszczą, to nie wiadomo, czy będziesz na takim chodzie, żeby móc to robić.

– Ale co, na miłość boską!

– Program – wyjaśnił uprzejmie Maciek.

– Maciek, ja cię naprawdę zabiję!

– Może masz rację, sam bym się zabił za takie ględzenie. Posłuchaj: ma być jakiś jubileusz firmy. W kwietniu. Kiedy ty rodzisz à propos?

– Koniec kwietnia, mniej więcej.

– Niedobrze. Nie mogłabyś trochę przenosić? Bo wiesz, jest planowana jakaś szczątkowa impreza, trzy godziny drzwi otwartych.

– Tylko trzy?

– Właśnie. My z Krysią jesteśmy zdania, że jak już telewizja ma jubileusz, to powinna się pokazać. I wtedy najlepiej, żebyśmy zrobili to we trójkę.

Nie pytałam, co. Było to oczywiste. Wszystko.

– Też tak uważam. Powinna być impreza przed firmą, otwarte drzwi przez cały dzień i porządny program, w którym pokażemy firmę, urządzenia i ludzi.

– Otóż to. Ale skoro ty jesteś tu, to kto to wymyśli?

65
{"b":"100445","o":1}