Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– A czy kiedyś mi się nie udało? – zapytał pogodnie Rosio, który istotnie, zawsze potrafił harmonijnie połączyć nasze wyjazdy na zdjęcia ze swoimi wyjazdami służbowymi.

No więc zawołaliśmy Krysię i ustaliliśmy terminy kamer i montaży. Ale już zaprzątała mnie myśl o tajemniczej aferze szprotkowej. Tak to już jest, jak się robi cykl, to po dwóch latach wypuszczania co dwa tygodnie odcinka traci się tę pierwotną świeżość doznań… Szczęście, że Roch jest nie tylko kompetentny i w ogóle zawodowiec w każdym calu, ale też człowiek miły i zabawny. Inaczej dostałabym szału już po roku.

Sobota, 28 października

Kupiłam wszystkie gazety wychodzące u nas w sobotę. Nic o szprotkach i o Tymonie W. Może jeszcze chłopcy nie zdążyli, a może ponura tematyka nie pasowała im do magazynowych wydań weekendowych. Poczekamy z bólami do poniedziałku.

Dlaczego ja jeszcze nie tyję? No tak, jeszcze za wcześnie. Jakoś nie bardzo to wszystko do mnie dociera. Po początkowym szoku pracuję sobie jak zwykle, jeżdżę na zdjęcia, montuję nocami. Jak to wszystko będzie wyglądało, kiedy urodzę tego malucha? Ten głupi Jarek najprawdopodobniej dał dyla, skorzystał z mojej szlachetnej propozycji i zapomniał o wszystkim. Ma w końcu wesele na karku. Z miągwą i butikami. Niech tam. Nie będę sobie zamulać życiorysu użeraniem się o alimenty ani w ogóle o nic innego. Niech sobie synek rośnie w atmosferze miłości nieskażonej negatywnymi uczuciami. Albo córka, oczywiście.

Uczciwie mówiąc, żadna by z nas była para. Dziennikarka po trzydziestce i dwudziestoparoletni student nawigacji. Najprawdopodobniej znienawidzilibyśmy się dosyć szybko. Chociaż nigdy nic nie wiadomo.

Z takimi różnymi myślami pojechałam do roboty. Nie należy za wiele myśleć na tematy uboczne, prowadząc samochód, bo to dekoncentruje kierowcę.

Byłabym rozjechała faceta na pasach. Na szczęście miał szybkie nogi. Zwiał. Ale odwrócił się i pokazał mi brzydkie rzeczy rękoma.

Niedziela, 29 października

Mama zajrzała do mnie rano i zaprosiła na rodzinny obiadek. Bardzo świetnie. Nadam wiadomy komunikat w przytomności całej rodziny, więc ewentualna nawałnica pytań spadnie mi na głowę raz a dobrze. Tak wolę.

W południe nawiedził mnie mój ulubiony siostrzeniec (ulubiony, co nie znaczy, że mam ich więcej. Ale Bartek jest świetnym chłopakiem). Leżałam właśnie na tapczanie i słuchałam muzyki. Nie mam tak ambitnego sprzętu do słuchania, jak Bartuś, ale idzie wytrzymać.

– Cześć, ciocia – powiedział, wsuwając głowę w drzwi. – Można?

– Wejdź, proszę. Możesz ściszyć.

– Czego ciocia słucha? – zapytało grzecznie dziecko. – Co to za ponure wycie? Ciocia dostanie nerwicy. Albo wpadnie w depresję.

– Myślisz? Ale mnie się to wycie podoba, chociaż może jest ponure trochę. Zresztą, bo ja wiem? Zależy, jak się na to patrzy.

– A co to takiego?

– To Schubert. Romantyzm, mój drogi. Pieśni wędrownego młynarczyka. Właśnie puściła go kantem ukochana z takim jednym myśliwym. Na pewno był atrakcyjniejszy od młynarczyka, ale dla niego to żadna pociecha. Teraz właśnie będzie się topił w strumyku, a strumyk zaśpiewa mu kołysankę.

– Ajajaj – powiedziało dziecko. – Dramacik. Ja bym się nie topił, tylko bym mu dał w dziób. A panienka na drzewo, banany prostować. Nie słuchaj tego, ciocia. To już lepsze irlandzkie piłowanie mojego tatusia. A najlepszy hip-hop. Mogę cioci pożyczyć parę składanek.

– Nic nie rozumiesz – skarciłam szczeniaka. – On ją kochał. Kochał ją romantycznie, prawdziwie, całym sercem. Świata poza nią nie widział. A tu zjawia się taki cwaniaczek w zielonym ubranku, na konisiu, efektownie, i ona z punktu zapomina o skromnym młynarczyku. Serce mu złamała. Czy wy nie macie serca w tym wieku?

– Wiek jest, droga ciociu, dwudziesty – powiedział Bartuś, rozwalając się na kanapie, z której właśnie wstałam. – A na dniach będzie dwudziesty pierwszy. Topienie się z miłości w strumyku nie wchodzi w rachubę. Można się ewentualnie zaćpać na śmierć.

– Ja miałam na myśli twój osobisty wiek, Bartuniu. Siedemnaście lat. Najlepsze lata do przeżywania romantycznej miłości.

– Rozumiem. Ale teraz się tego nie robi. Teraz my mamy inne rzeczy na głowie.

– Na przykład?

– Na przykład to, że karierę trzeba zrobić. Koniecznie. W mojej klasie wszyscy zamierzają iść na zarządzanie, a natychmiast po studiach zrobić em-bi-ej. A po em-bi-ej wszyscy – rozumie ciocia – wszyscy zostają kadrą kierowniczą w dużych, najlepiej amerykańskich koncernach. Takich jak Coca Cola, albo General Motors.

– To świetnie po prostu. Bardzo ambitna klasa. A co to jest em-bi-ej?

– Ciocia nie wie? Naprawdę?

– Coś mi się obiło o uszy, ale jakoś bez echa.

– To jest, droga ciotko, taki tytuł, który się uzyskuje po studiach podyplomowych z zarządzania i administracji. Master of Business Administration. Em-bi-ej. Jak się ma em-bi-ej, to świat staje przed człowiekiem otworem. Można dostać pracę w każdym, dowolnie wybranym kraju.

– No to cudnie. Ty też zamierzasz zrobić em-bi-ej?

– Ja nie. Ktoś musi pracować, żeby oni wszyscy mogli czymś zarządzać. Ja będę realizatorem dźwięku w radiu. Matka już się z tym pogodziła, ojciec mówi, że każdy jest kowalem swojego losu… Jak zdam maturę, pójdę na elektronikę.

– A kariera?

– To nie dla mnie. Miałbym stale się użerać, pracować trzydzieści godzin dziennie, lecieć do przodu z wywieszonym językiem, żeby mnie ktoś przypadkiem nie podsiadł na stołku? Nie, dziękuję uprzejmie. Ja sobie spokojnie będę robił to, co lubię.

– A jakąś rodzinę planujesz?

– Każdy planuje. To znaczy, nie zaraz. I nie wiem dokładnie, kiedy. Ale kiedyś tam pewnie się ożenię i będę miał dzieci. Może nawet wytrzymam z tą żoną czterdzieści lat, jak babcia z dziadkiem.

– Coś ty powiedział?

– Czterdzieści lat, jak babcia z dziadkiem – powtórzyło radiowe dziecko, przyzwyczajone do zapamiętywania końcówek wypowiedzi dla celów montażowych.

– Rany boskie! Czy dzisiaj jest dwudziesty dziewiąty października?!

– Dokładnie. Ciocia zapomniała o rodzinnej uroczystości?

– Niestety. Na śmierć. Boże, jak to dobrze, że przyszedłeś. A propos, przyszedłeś tak tylko pogadać, czy z interesem? Bo muszę lecieć do kwiaciarni.

– Tak tylko przyszedłem. Bo ciocia jakoś się ostatnio nie udziela rodzinnie. Rzadko się ciocię widuje.

– Może się i rzadko udzielam… Widzisz, ja trochę uczestniczę w tym wyścigu szczurów. Ale to raczej z konieczności niż z zamiłowania.

– Mnie się wydaje, że wszyscy dziennikarze tak mają – powiedział mój doświadczony życiem radiowym siostrzeniec. – Dlatego nie bardzo chciałbym zostać dziennikarzem.

– No właśnie, a ja już jestem. I, niestety, już mnie wessało na dobre. Telewizja to jest narkotyk, jak się raz spróbuje, to może zostać w organizmie. A teraz jest duża konkurencja, pracy coraz mniej. Muszę doginać, żeby się utrzymać. Rozumiesz?

– Rozumiem. Ciocia idzie do tej kwiaciarni, bo już pierwsza, a ten obiad jubileuszowy o trzeciej. A może ja skoczę?

– Dziękuję ci, lubię kupować kwiaty.

No i mam taką znajomą kwiaciarnię, gdzie mi zrobią piękny bukiet na kredyt. Bartkowi trudno byłoby tam wytłumaczyć, że to dla ciotki. A moja śladowa pensja musi mi wystarczyć do honorariów, czyli gdzieś do dwunastego, bo zanim to przyjdzie na konto, zanim w banku zaksięgują, będzie co najmniej dwunasty, a może i trzynasty.

Pojechałam do tej kwiaciarni, usytuowanej koło cmentarza, więc zapchanej wieńcami żałobnymi i wiązankami z napisem „ostatnie pożegnanie”. Oczywiście nie tylko. Jak zawsze mieli tam przepięknej urody róże i mnóstwo innego wytwornego kwiecia. Na szczęście był mąż pani kwiaciarki, nie ona sama, bo jakoś przyjemniej mi było z nim pertraktować. Właśnie zajęty był klientką, więc tylko kiwnęłam mu głową i zajęłam się obserwacją oraz intensywnym wąchaniem stojących wszędzie bukietów. Do moich uszu dobiegały dźwięki rozmowy.

20
{"b":"100445","o":1}