Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Czwartek, 26 października

Nie bardzo mi się chciało iść dzisiaj do firmy. Niby nic mi nie było, ale śniadanko stanęło mi kością w gardle. Poniechałam jedzenia i postanowiłam jednak jechać do pracy i zająć się czymś konkretnym, żeby nie myśleć o żołądku. Czyżby to kotuś tak rozrabiał?

I bardzo dobrze, że pojechałam. W kancelarii obok kilku zaproszeń na różne imprezy, przeważnie mało ciekawe, znalazłam przesyłkę od pięknego Stanisława. Poznałam jego charakterystyczne pismo, przypominające indiańskie pismo węzełkowe. Prawie nie do odczytania.

Strasznie chciałam zajrzeć do koperty od razu, ale w tym momencie do kancelarii wszedł naczelny.

Pogadaliśmy trochę o Orkiestrze.

Szef zawiadomił mnie, że dostaliśmy bardzo porządny budżet na program i sporo wejść antenowych. On nam gratuluje. Podobno scenariusz był bardzo ładny.

No, no, jak miło.

Poszedł sobie.

Następnym przeszkadzaczem okazał się Paweł.

Przyszedł do mnie, do redakcji, dokładnie w momencie, kiedy zabierałam się do rozcinania koperty.

Chciał wiedzieć, czy przeglądałam już obrazki z panią Zosią oraz, skoro nie, to może byśmy zaraz poszli na przeglądarkę i zobaczyli? Bo on nie może usiedzieć.

Ja też nie mogę. Z nieco innego powodu, ale go rozumiem.

– Pawełku – powiedziałam – idź na dół, weź klucz od przeglądarki i wróć po mnie. Ja tymczasem wykonam jeszcze parę telefonów.

Paweł posłusznie wybiegł, a ja złapałam kopertę.

Telefon zadzwonił.

Nie umiem nie odebrać telefonu. Skoro już dzwoni, to znaczy, że ktoś mnie szuka, bo ma do mnie jakiś interes. Że jestem komuś potrzebna. No więc muszę odebrać. Ale to nie ja byłam potrzebna, jak się okazało.

– Dzień dobry, czy to redakcja programu „Morze Bałtyckie”?

Schowałam kopertę do kieszeni.

– Jak najbardziej. Wiktoria Sokołowska przy telefonie, autorka.

– Jak to autorka? Przecież to prowadzi taki pan z brodą?

– Zgadza się. Pan z brodą prowadzi, nazywa się Roch Solski. A ja redaguję. Czym mogę służyć?

Damski głos w telefonie zawahał się.

– Czy ja jednak nie mogłabym rozmawiać z tym panem… Solskim?

– Niestety nie, pan Roch nie pracuje w telewizji, tylko wpada do nas, kiedy robimy program. Ale jeżeli chodzi o sprawy tego cyklu, to ja się orientuję we wszystkim.

– No tak, pani się orientuje. Ale ja bym chciała z panem Solskim. Proszę mi podać jego telefon.

Zdenerwowała mnie ździebko.

– A pani dzwoni w sprawie programu czy jako wielbicielka pana Rocha? – zapytałam ciepło i uprzejmie. – Bo widzi pani, ja, niestety, nie jestem upoważniona do podawania jego prywatnego numeru. Proszę mi podać swój, postaram się państwa skontaktować.

– A gdzie on pracuje?

Zastanowiłam się, czy podawać babie takie informacje, ale w końcu podpisywaliśmy Rocha w każdym programie, mogła sobie przeczytać wizytówkę. Chociaż wątpię, skoro nie pamiętała nawet nazwiska swojego idola.

– Pan Solski pracuje w Urzędzie Morskim.

– W jakim dziale?

Już jej miałam dosyć. Niech sobie szuka tego Rocha i nie zawraca mi głowy.

– Proszę pani, proszę zadzwonić na centralę urzędu i poprosić o połączenie. Ja nie mogę pani nic więcej powiedzieć. Chyba że chodzi o zawartość programu. Nie? Do widzenia pani.

Rzuciła słuchawkę. Bardzo dobrze. Wreszcie przeczytam.

Telefon.

Ludzie! Co się dzieje? Przypomniało mi się, jak usiłowałam powiadomić Jarka o jego nowej roli – i też nie mogłam, bo mi bez przerwy coś przeszkadzało. Coś ja mam utrudnioną komunikację z tymi tatusiami. A w ogóle dlaczego nie zadzwonił, tylko pisze?

Prawda, dzwoni.

– Słucham…

– Witam cię, Wikuniu – zadudnił w słuchawce ciepły baryton Rocha. – Jak leci?

Nie leci. Zaparło się.

– Jako tako, Rosiu drogi. A co u ciebie?

– Mam dla ciebie parę ciekawostek. A tak w ogóle to dlaczego do mnie nie dzwonisz? Nie potrzebujesz mnie już? Nie robimy więcej programów?

– Robimy, robimy. Forsę za wrzesień dostałeś?

– Dostałem, ale nie wiem dlaczego, skoro mnie we wrześniu nie używałaś… Były jakieś premiery, które przeoczyłem?

– Skleroza jesteś. Używałam cię przed wakacjami. Zapomniałeś? Nakręciliśmy materiałów na pięć odcinków do przodu. Cztery już poleciały, właśnie miałam cię szukać, żeby kontynuować. Zapasy się kończą. Trzeba by coś dokręcić na dniach. Krysia uzgodni z tobą terminy. Wpadnij zresztą, pogadamy.

Pawełek zadyndał mi przed nosem kluczami od przeglądarki.

– Dobrze, Wikuś – mówił tymczasem Roch. – To ja wpadnę jutro, chcesz?

– Może być. Koło jedenastej, nie wcześniej. Aha, będzie cię szukała jedna wielbicielka. Ze mną nie chciała gadać, tylko z tym pięknym panem z długą brodą.

– Ja nie mam długiej brody! Dałaś jej moją komórkę?

– Skądże. Powiedziałam jej tylko, że pracujesz w Urzędzie Morskim. Pewnie już zaczęła zamęczanie sekretarek.

– No i świetnie. Jutro ci powiem, czy mnie znalazła.

Wyłączył się. Takie wielbicielki to on miewał od czasu do czasu, bowiem, obiektywnie rzecz ujmując, był mężczyzną przystojnym do obłędu. Typ wikinga. Jasna grzywa nad czołem. Siwe oczy pod grzywą. Nos jak marzenie – prosty i rasowy. Szerokie, chętne do uśmiechu usta. Broda – wcale nie długa, lecz starannie przystrzyżona. W mundurze Urzędu Morskiego prezentował się wstrząsająco.

Byłabym się może w nim zakochała, gdyby nie to, że jestem odwieczną przyjaciółką jego żony. Chodziłyśmy razem do liceum, studiowałyśmy, tylko że ona, wyszedłszy już za Rocha, którego poznała na jakichś baletach, zrezygnowała z dziennikarstwa i postanowiła zająć się szczęściem rodzinnym. Gotowanie, sprzątanie, tego rodzaju sprawy. Machnęli sobie od razu bliźniaki, bardzo praktycznie. Kiedy już trochę podrosły, Lilka zaczęła pracować w księgarni, ale wciąż jej zainteresowania koncentrowały się na tym, żeby kochany Rosio miał podane, uprane i wyprasowane.

Kochany Rosio szczęście rodzinne doceniał i nie chodził na boki, chociaż mógłby; z powodu tej jego nadludzkiej urody leciały na niego watahy bab.

Nadludzką urodę i nadmiar energii Rosio spożytkowywał w moich programach. Robiliśmy je wspólnie od dwóch lat. Roch był właściwie współautorem, on to bowiem dostarczał mi konkretnej wiedzy o problemach morskich, poza tym udzielał się w charakterze prowadzącego. Czasem zabawiałam się w to sama, ale raczej zostawiałam sobie w tym cyklu przyjemność prowadzenia wywiadów. Głównie zza kadru.

Za gwiazdę robił Rosio.

I świetnie to robił, bo mu Bozia dała prawdziwy talent telewizyjny. Mówiąc językiem technicznym – urodził się na telewizyjną małpę. Zachowywał się przed kamerą absolutnie swobodnie i nie trzeba mu było pisać tekstów. Czasami mijał się z językiem polskim, wtedy robiliśmy duble. Ale generalnie rzecz biorąc, stanowił mój skarb i wunderwaffe.

Swoją drogą trzeba zaplanować jakieś nagrania. Krysia powinna mi o tym przypomnieć, a ona nic.

– Idziemy?

– Pawełku, kochany, już idziemy, tylko poczekaj sekundę, muszę do toalety…

No przecież inaczej nigdy tego nie przeczytam! Wpadłam jak burza do toalety, zamknęłam się starannie i wreszcie otworzyłam do końca Staszkową kopertę. W środku było ksero jakichś urzędowych kwitów i kartka zapisana peruwiańskim pismem węzełkowym.

Rzuciłam okiem na pieczątkę: Ośrodek Adopcyjny? Och, prawda! Już wiem, co to jest! Boże, on jednak nie był pewien, czy mu tak do końca uwierzyłam.

Wikuniu droga – pisał – posyłam Ci na wszelki wypadek dokument stwierdzający, żeśmy z żoną adoptowali nasze dzieci. Ja wiem, że uwierzyłaś mi na słowo, ale wierzyć a wiedzieć – to dwie różne sprawy. Myślę, że Twoja pewność stanie się bardziej granitowa, kiedy sobie poczytasz te papierki. Jak się zapewne domyślasz, papierki są przeznaczone wyłącznie dla Twoich oczu. Bardzo Cię czule całuję. Cieszę się, żeśmy się w życiu spotkali. Mam nadzieję, że Ty również – mimo pewnych komplikacji… Staszek.

18
{"b":"100445","o":1}