Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Marek, który niejednego kielicha w Nusiowej pracowni wypił (oczywiście, jeżeli nie wracaliśmy tego samego dnia do Szczecina i nie musiał daleko jechać), przejął się moim apelem i docisnął porządnie. Żałowałam, że nie mieliśmy koguta, którego chętnie używali koledzy współpracujący z drogówką. Ale i tak stary volkswagen robił wrażenie, jakby miał za chwilę pofrunąć.

Paweł, rozwaliwszy się z tyłu, przypomniał sobie nagle o moim karygodnym spóźnieniu.

– Miałaś nam powiedzieć, dlaczego spóźniłaś się pół godziny – powiedział przez gumę. – Nie żebym się czepiał, ale powiedz sama: kto oprócz nas czekałby na ciebie tak długo…

– Tak, kochana, teraz musisz nam postawić piwo jako odszkodowanie za straty moralne – dorzucił z jeszcze bardziej tylnego fotela Beret. – Chyba że się jakoś wytłumaczysz, w co zresztą wątpię.

– Piwo nie – wtrącił Marek, trąbiąc jednocześnie na jakiegoś tira, którego zamierzał wyprzedzić, a który śmigał lewym pasem sto dwadzieścia na godzinę. – Ja nie mogę piwa. Mnie możesz postawić szaszłyk, jak będziemy wracać.

– Chłopaki – powiedziałam rzewnie – będę miała dziecko.

Zapadło milczenie. Paweł z hałasem wypluł gumę. Marek odpuścił tirowi.

– Ja się nie przyznaję – rzekł stanowczo Pawełek po chwili.

– Ja też nie. – Głos Bereta był trochę niepewny. – Chyba że mnie wykorzystałaś, kiedy byłem nietrzeźwy.

– Wicia – Marek znowu docisnął – mnie chyba nie podejrzewasz?

– Nie jesteście dżentelmenami. – Westchnęłam. – Powinniście obiecać, że mnie tak nie zostawicie.

– Jesteśmy dżentelmenami – powiedział stanowczo Beret. – Już nie domagamy się piwa. Ani szaszłyków. Prawda, Paweł?

– Prawda. A swoją drogą – jeżeli nie my, to kto?

– Taki jeden. Ale nic z tego nie będzie.

– Co to znaczy: nie będzie – życzył sobie wiedzieć Pawełek. – Nie chce się z tobą ożenić! Powiedz tylko słówko, a będzie miał z nami do czynienia.

– Serio mówisz, Pawełku? Dalibyście mu po gębie?

– Doprowadzimy ci go do ołtarza!

– Kochani jesteście, naprawdę, i dżentelmeni też, w każdym calu. Tylko że on jeszcze nic nie wie. Poza tym to ja nie chcę jego.

– Jak to, nie wie – zdenerwował się Marek, nie schodząc poniżej stu czterdziestu. – Nic mu nie powiedziałaś?

– Nie zdążyłam. Przyleciałam do was prosto z fotela, za przeproszeniem. Dopiero co dowiedziałam się sama.

– Który miesiąc? – zainteresował się fachowo Beret, ojciec trzech córek.

– Drugi.

– Początek czy koniec?

– Raczej koniec.

– To czekaj: wrzesień, listopad, grudzień, luty… Będzie kwietniowe?

– Albo sam początek maja.

– Byk – ucieszył się Marek. – To tak jak ja!

– Czekajcie – Pawełka wyraźnie coś dręczyło – a dlaczego ty go nie chcesz? I nawet mu nie powiesz, że został tatusiem?

– No a po co mam mówić? O żadnym małżeństwie mowy nie ma, a zarabiam prawdopodobnie lepiej od niego. Alimentów od niego nie chcę. Nie potrzebuję nijakich zależności. Poradzę sobie, rodzinka mi pomoże…

– Wicia, poczekaj, nie rozpędzaj się tak. – Pawełek przechylił się do przodu i usiłował mi zajrzeć w oczy, co miał utrudnione, ponieważ siedziałam tyłem do niego. – Nie pomyślałaś… Przecież… przecież on ma prawo wiedzieć!

Ach, prawo. No tak. Rzeczywiście: ma prawo wiedzieć. Tylko że kochany, dobry, uczciwy Pawełek nie przypuszcza zapewne, że ja sama nie jestem tak całkowicie pewna, z kim to dziecko będę miała!

Oczywiście, to nie jest tak, że lecę do łóżka z każdym, kto mi się nawinie. Ale, ponieważ stanowię jednostkę mniej więcej prawidłowo rozwiniętą biologicznie, ta biologia czasami daje znać o sobie. A że zajęta nienormalną pracą w dzień i w nocy nie zdołałam postarać się o stałego, kochającego amanta, żywiącego wobec mnie uczciwe zamiary, zdarzało mi się w sprzyjających okolicznościach ulegać naturze z amantami – nazwijmy to – sporadycznymi. Jakoś dotąd nie trafiło mi się, żeby amant sporadyczny wyrażał chęć przeistoczenia się w stałego. Nie spędzało mi to specjalnie snu z powiek, żadnego bowiem z nich nie miałam ochoty oglądać dzień i noc, w stanie galowym i rozmamłanym, namiętnym i obojętnym, zdrowym i chorym, pracowitym i leniwym. Żadnemu też nie miałam ochoty prać skarpetek. No, może teraz skarpetki pierze raczej pralka, ale tu chodzi o zasadę. Mówiąc romantycznym językiem naszych prababek, nie udało mi się w żadnym z nich skutecznie zakochać. Prawdziwą, romantyczną miłość przeżyłam w życiu dwukrotnie: kiedy miałam dwanaście lat i straciłam głowę dla nauczyciela angielskiego w szkole, a potem kiedy pokochałam namiętnie Harrisona Forda jako Hana Solo w „Gwiezdnych wojnach”, na skutek czego obejrzałam ten film osiemnaście razy.

Niestety, ani anglista, ani Han Solo nie odpowiedzieli na moje płomienne uczucia, które w końcu wygasły, pozostawiając miłe wspomnienia.

Potem był jeszcze ktoś, ale… lepiej nie wspominać, sama tak nakręciłam, że nic z tego nie wyszło.

Podczas ostatnich wakacji (cha, cha – to mogą być naprawdę ostatnie prawdziwe wakacje, bo co to za wakacje z dzieciaczkiem na garbie!) trafiło mi się dwóch. Pierwszego z nich znałam już od dość dawna i miałam zawsze niejasne wrażenie, że facet na mnie leci. Ja też na niego leciałam, owszem; był szalenie przystojny oraz interesujący, a w jego obecności przechodziły mnie dreszcze. Kolega dziennikarz z warszawskiej telewizji. Starszy ode mnie i żonaty już ze dwa albo i trzy razy. Jednakowoż nie miałam zamiaru się za niego wydać, zwłaszcza że coś mówiło mi cichutko, że facet jest łajdaczyną. Ale jakim seksownym.

Spotkaliśmy się na wakacyjnym szkoleniu reporterskim. Szkolenia tego typu są, jak wiadomo, poświęcone głównie piciu wódeczki i zacieśnianiu kontaktów koleżeńskich. Sprzyjają temu okoliczności – ogólny luz i wspólny hotel w miejscowości wypoczynkowej, której włodarze chcą mieć dobre kontakty z telewizją. No więc zacieśniliśmy te kontakty – ku obopólnemu zadowoleniu, zwłaszcza że nie miałam do niego żadnych interesów zawodowych i nie potrzebowałam wejścia do jego redakcji (od dawna je miałam). On też zatem nie czuł się zobowiązany do żadnych świadczeń w ramach firmy. Mogliśmy więc rozstać się jak przyjaciele. Przyszło mi to tym łatwiej, że zniknęły gdzieś owe dreszcze, które piękny Stanisław budził we mnie wcześniej. Może były to dreszcze dotyczące wyłącznie nieznanego?

Drugi wakacyjny amant poderwał mnie z zaskoczenia.

W dużym gronie znajomych żeglowaliśmy po zalewie. Właścicielem łódki był emerytowany kapitan żeglugi wielkiej, któremu znudziło się pływanie po dużej wodzie, ale trochę jednak tęsknił za dowodzeniem jednostką, kupił więc sobie luksusowy jacht (żona omal się z nim przez to nie rozwiodła, bo żywiła prawdziwą nienawiść do każdej wody z wyjątkiem kolońskiej) i urządzał sympatyczne rejsy dla krewnych i znajomych Królika. Nazywał się Królikiewicz, a wszyscy, łącznie z własnym wnukiem, nazywali go Tatą.

Znalazłam się na pokładzie tego jachtu jako przyjaciółka najmłodszej z jego córek. Załogę stanowili zaś między innymi dwaj koledzy jego najstarszego wnuka, studenci Wyższej Szkoły Morskiej. Może to trochę skomplikowanie wygląda, ale facet miał cztery córki mocno zróżnicowane wiekowo, tak że kiedy najmłodsza – Daria – była w moim wieku, najstarsza – Zosia – miała już dwudziestodwuletniego syna, Karolka. Z Karolkiem polubiliśmy się bardzo, bo był to człowiek śpiewający i robiłam kiedyś o nim i jego zespole program. Nawet nieźle nam ten program wyszedł, a ja odkryłam na własny użytek bogaty świat pieśni marynarskich. Coś w sam raz dla subtelnej kobiety.

Otóż Karolek kochał pętać się na Tatowym jachcie po rozmaitych akwenach i zazwyczaj zabierał na pokład swoich kumpli. Bywali oni mniej lub więcej udani – tym razem udani byli obaj więcej. Stanowili stały trzon załogi pływającej, której pozostali członkowie wymieniali się w czasie wakacji.

Marcin, podobnie jak Karolek, śpiewał. Dysponował przepięknym aksamitnym i dźwięcznym barytonem, którego chętnie używał. Siadali sobie z Karolkiem byle gdzie na pokładzie i godzinami śpiewali rzewne irlandzkie ballady, grając przy tym na gitarze lub na irlandzkim flecie, zwanym u nas flażoletem, a u nich thin whistle, cienkim gwizdkiem. Ma on przeraźliwie tęskne brzmienie i prawie do łez nas doprowadzał, zwłaszcza kiedy dodawaliśmy jeszcze do muzyki odrobinę irlandzkiej whisky, którą Tatunio Królik posiadał w ilościach przemysłowych (przywiózł sobie kiedyś taką pamiątkę z rejsów do Dublina).

2
{"b":"100445","o":1}