Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Czwartek, 11 stycznia.

No i znowu wylądowałam w szpitalu.

Tym razem pani profesor była bliska furii. Nawet nie mam ochoty przypominać sobie, co powiedziała na temat mojej karygodnej nieodpowiedzialności.

W poniedziałek jeszcze wszyscy żyliśmy niedzielą, we wtorek też. Przyjmowaliśmy z satysfakcją gratulacje życzliwych (Tymon przysłał sms-a: „Widziałem, jesteście genialni”) oraz z uciechą fałszywe gratulacje i zawistne spojrzenia różnych mniej życzliwych.

A w środę napięcie już mi nieco odpuściło i organizm się poddał.

Krzysio, którego zawołałam na pomoc, kazał mi od razu dzwonić do pani profesor i pytać, co dalej. Na szczęście miała wolne łóżko.

– Wie pani, co pani grozi? – zapytała nieprzyjemnym tonem, kiedy już powiedziała, co o mnie myśli. – Przedwczesny poród. I proszę sobie nie wyobrażać, że dziecko miałoby teraz jakiekolwiek szansę.

Do diabła z panią profesor. Damy radę, dzidzia. Ja już się teraz nie będę ruszała z tego cholernego szpitala, chyba że mi dadzą na piśmie gwarancję, że cię wcześniej nie urodzę.

Trochę mi głupio, bo może naprawdę jestem wyrodną matką albo czymś w tym rodzaju. Jak już będziesz duży, synku Maciusiu, to ci wszystko wytłumaczę i myślę, że mnie zrozumiesz.

Albo córeczko.

Synku.

Rodzina stanęła na wysokości zadania i obstawiła mnie w szpitalu wszelkimi luksusami. Najbardziej wzruszył mnie Bartek, który pożyczył mi swój osobisty mały telewizorek, żebym sobie mogła oglądać programy moich kolegów, oraz osobistego discmana, żebym mogła słuchać ulubionej muzyki, o której zresztą nadal wyraża się z lekceważeniem.

– Ale musi mi ciocia obiecać, że raz w tygodniu posłucha ciocia listy przebojów. Nawet nie dlatego, że ja w niej robię, ale dla higieny psychicznej. Bo jak ciocia będzie słuchała tylko o utopionych czeladnikach młynarskich, to dziecko urodzi się bardzo ponure.

– Masz to jak w banku – obiecałam. – Zresztą nie będę słuchać żadnej ponurej muzyki, same pogodne kawałki.

– Rozmawiałem dzisiaj z kolegami – powiedział mój siostrzeniec. – Wszyscy mówili, że nasza Orkiestra była po prostu za…

– Nie kończ! Ale strasznie się cieszę, że tak mówią; pozdrów ich ode mnie.

Siostrzeniec kiwnął niedbale głową i oddalił się z wdziękiem.

Nie mam nic przeciwko temu, żeby moje dziecko miało trochę tych samych genów. Ale niektóre Bartkowe mogą być po Krzysiu, niestety, i tu ich już nie odziedziczymy.

Tymon dzwonił wczoraj rano z wiadomością, że niespodziewanie musi jechać do Danii na jakiś tydzień. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że będę w szpitalu, więc on teraz też o tym nie wie.

Wpadła Mela z zapasem literatury rozrywkowej, dobrej w chorobie. Małgorzata Musierowicz, stary, niezawodny JB Priestley i parę thrillerów medycznych Robina Cooka. Kazałam jej zabrać Cooka i przynieść kilka zwyczajnych kryminałów, gdzie trup pada w wyniku prostego morderstwa, a nie szpitalnych przekrętów! Jakoś nie mam teraz serca do niektórych moich ulubionych autorów.

No to zaczynamy życie szpitalne.

Sobota, 13 stycznia

Nie lubię życia szpitalnego.

Nie znoszę, jak się mnie budzi o świcie.

Nie cierpię tego zapachu.

Brzydzi mnie wspólna łazienka.

Od jedzenia mam odruch wymiotny.

Oraz nie lubię, kiedy nieznajome osoby traktują mnie familiarnie!

– Nie wstawaj, niunia – mówią pielęgniarki. Dlaczego w szpitalu nie ma obowiązku mówienia do pacjentek „proszę pani”?!

Takie tam drobne szczegóły jak badania, kroplówki, zastrzyki – to wszystko jest małe piwko. Najgorsze jest życie towarzyskie. W mojej sali leżą jeszcze trzy kobiety. Mniej więcej w moim wieku, widocznie w tym wieku miewa się problemy z donoszeniem ciąży. A może przez przypadek. A może oddziałowa myślała, że jak położy nas razem, to będziemy miały wspólne tematy i będzie nam milutko.

Staram się, jak umiem. Ale po pierwsze, nie mogę uczestniczyć w wymianie poglądów na małżeństwo i męża, bo takowego nie posiadam i nie posiadałam. O potencjalnym, czyli o Tymonie, jakoś nie mam ochoty rozmawiać z nieznajomymi. Po drugie, nie oglądam seriali brazylijskich ani wenezuelskich, ani boliwijskich, ani argentyńskich. Mało tego – upieram się przy oglądaniu wiadomości i co gorsza programów politycznych, które, jak wiadomo, są strasznie nudne i co komu z tego przyjdzie, że będzie słuchał tych przemądrzałych chłopów. Na szczęście jest na sali drugi telewizor, a Bartuś, kochane dziecko, przyniósł mi drugie słuchawki (jedne mam przy discmanie) i na stałe podłączył do odbiornika, żebym nie musiała tyłka ruszać z łóżka. Ale za to jest, że się separuję od zwyczajnych kobiet!

Po trzecie i najgorsze, zwyczajne kobiety uwielbiają sobie pogadać na temat komplikacji okołoporodowych… brr, sama nazwa mnie brzydzi i straszy. Moimi wnętrznościami niech się lepiej zajmą fachowcy, a ja sobie posłucham „Muzyki na wodzie” Haendla! Bardzo wesoła oraz energetyczna. Daje siłę do walki z przeciwnościami losu. I dobry humor.

No i znowu się separuję.

– Ja pani nie rozumiem – powiedziała raz pani Violetta. – Pani nas nie chce słuchać, jak mówimy o naszych problemach. A to przecież mogą być i pani problemy! Pani też ma kłopoty. A jaką pani ma gwarancję, że pani urodzi zdrowe dziecko? Lepiej być przygotowanym na wszystko!

Niedoczekanie.

– Moje dziecko, pani Violetto, na pewno będzie w porządku – odrzekłam łagodnie i uprzejmie, nade wszystko pragnąc skończyć rozmowę na temat, który mnie też trochę straszył. Pozytywnie myśleć! Tak kazała pani profesor i ja będę pozytywnie myśleć.

Nie przy pani Violetcie.

– Kochana! – zawołała żarliwie. – Tego się nigdy nie wie! W naszym wieku, a jeszcze pani mówi, że to pierwsza ciąża…

– Pani wie, że to może być nawet downiaczek? – dodała smakowicie pani Edzia. Ona ma na imię Edwarda, biedactwo.

Tego już było za wiele.

– Nie ma obawy – powiedziałam tonem lekceważącym. – Mam gwarancję z Państwowego Instytutu Matki i Dziecka.

– Gwarancję?

– Oni to dają po przejściu serii badań i zabiegów. Mają taki specjalny program naukowy, dotowany z PHARE. Tylko wie pani, tam się bardzo trudno dostać.

– Ile kosztuje? – zapytała natychmiast pani Violetta.

– Na pewno strasznie drogo – podchwyciła pani Edzia.

– To w Warszawie? – ożywiła się pani Brygida.

– W Warszawie, oczywiście – zaczęłam improwizować. – Drogo nie jest, przeciwnie, nic nie kosztuje, tylko trzeba mieć skierowanie od swojego lekarza prowadzącego i jeszcze konsultanta. To się nazywa ZBUK: Zespół Badań Udoskonalająco-Kontrolnych. Oni to niechętnie rozgłaszają, bo jest tylko jeden taki instytut w Polsce, więc gdyby wszystkie te kobiety, które późno decydują się na pierwsze dziecko…

– Stare pierwiastki – podsunęła usłużnie pani Violetta, znawczyni problemu.

– A fuj, co za brzydkie określenie – skrzywiłam się – nie lubię tak myśleć o sobie. No więc gdyby te wszystkie… damy chciały robić sobie te badania, to by po prostu było niemożliwe, zabrakłoby miejsc w instytucie, zaczęłyby się tarcia, kłótnie, pomówienia… Same się panie domyślają.

– No, ja się domyślam na pewno – powiedziała pani Brygida, kobieta pozbawiona złudzeń. – Trzeba po prostu dać w łapę.

– Pani pewno nie musiała – stwierdziła potępiająco pani Edzia. – Oni dziennikarzy się boją, żeby ich nie obsmarowali.

– Jak to się nazywa? Pani powtórzy! – Pani Violetta, zdaje się zaczynała myśleć pragmatycznie.

Usiłowałam sobie przypomnieć, co wymyśliłam na poczekaniu.

– ZBUK. Zespołowe Badanie…

– Już wiem – wpadła mi w słowo pani Violetta. – Zespół Badań Udoskonalająco-Kontrolnych. Ja zwróciłam uwagę na te udoskonalające. Już nic pani nie musi mówić, jak nie chce.

Nie chciałam. Telefon podskakiwał wesoło na stoliczku.

– Tymon… Już wróciłeś?

– Udało się. Wiesz, głupio się tam teraz czuję w tej Danii, oni mnie wprawdzie rozumieją, ale nas generalnie nie rozumieją… I chyba za nami nie przepadają. No i chciałem jak najszybciej zobaczyć ciebie.

62
{"b":"100445","o":1}