Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Niedziela, 7 stycznia

Najważniejsza jest pogoda.

No więc wyglądało, że będzie nieźle. Trochę mgiełek snuło się nad morzem, ale słońce też było widać. Wiatru zero. Fala zerowa, to znaczy spokojnie możemy czekać na naszą obiecaną kanonierkę, to jest, przepraszam, okręt minowo-desantowy. Śmigłowiec też nie powinien mieć problemów.

Pierwsze wejście mamy parę minut po wpół do dziesiątej, więc umówiliśmy się z Rochem, że nagramy jego lądowanie o wpół do dziewiątej.

O ósmej byliśmy wszyscy już przy wozach.

O ósmej piętnaście pojawił się Roch, piastując pod pachą sporą latarnię nawigacyjną w kolorze czerwonym.

– Rochu, a co ty tu robisz? – zdziwiłam się. – Właśnie miałam do ciebie dzwonić, Maciek już wysłał operatora na pirs, za kwadrans powinieneś lądować!

– Jest kłopocik – powiedział Roch. – Śmigłowiec nie może wystartować.

– Skąd nie może?

– Z Goleniowa.

– Co się stało, na litość boską? Maciek – wrzasnęłam. – Maciek! Chodź tu do nas!

Maciek wyskoczył z wozu.

– W Goleniowie jest mgła – tłumaczył Roch. – Pilot mówi, że mowy nie ma o starcie.

– Jaka mgła? – Z niedowierzaniem spojrzeliśmy na siebie, a potem na rozsłonecznioną plażę.

– No, jest. Zero widoczności. Zero, to może przesadzam, ale najwyżej kilka metrów. Nie wystartuje, mówię ci.

– Cholera – powiedziałam brzydko. – Zaczyna się.

Maciek zareagował spokojniej.

– Odwołajcie Pawła z pirsu – zawołał w stronę wozu. – Słuchajcie, nie jest jeszcze tak źle. Może przez pół godziny ta mgła zejdzie… Ile czasu on tu będzie leciał?

– Piętnaście minut. Miał mnie zabrać z lądowiska pod latarnią morską, tam jest taka łączka.

– Dobrze – ochłonęłam. – To musimy być na stand by, jak on da znać, że leci, to ty szybko jedziesz na lądowisko, on cię zabiera i robimy. Daj mi numer do niego.

Pojawili się prezenterzy, cała trójka, w obstawie swoich bodyguardów. Humorki mieli rozkoszne po prostu i wszyscy poubierani byli nieco westernowo. Nie tyle, żeby to była przebieranka, ale taki akcencik każde z nich posiadało. Pod akcencikiem cała trójka miała podkoszulki… Marta wywijała ogromnym stetsonem.

– Cześć robaczki! – zawołała na powitanie. – Czemu to pani redaktorka nie przyszła wczoraj obejrzeć, jak ja tańczę na rurze?

– Mieliście jeszcze siły na balangę?!

– My zawsze mamy siły na balangę!

– Marcia, Marcia… dla mojego potomka byłoby to doświadczenie niestosowne, w jego młodym wieku.

– Przecież nic by nie widział! Gdzie ty go trzymasz? Nie w brzuchu?

– Ona ma rację – wtrącił Michał, też w kapeluszu, tylko nieco mniejszym niż młyńskie koło. – Śpiewy były. I okrzyki. Młody mógłby się zgorszyć. A co tu robi mój partner do wywiadu? Już myślałem, że przyjdę na ostatnią chwilę i leciałem na pirs, ale mnie Paweł zawrócił. Coś walnęło?

– Na razie połowicznie – odpowiedziałam i wywołałam numer na komórce. Pilot zgłosił się od razu. – Wiktoria Sokołowska, Telewizja, dzień dobry. Jakieś dziwne rzeczy pan Solski nam tu opowiada. Co z tą pogodą u was? Naprawdę taka mgła?

– Naprawdę. Ja już siedzę w maszynie, mogę startować w każdej chwili, jeżeli tylko mgła się podniesie albo opadnie, choćby na parę sekund. Ale od rana jest kompletne mleko.

– Nie do wiary… u nas jest pełne słońce, milion na milion!

– Wie pani, to lotnisko jest położone tak dziwnie, że czasami wszędzie pogoda, a tutaj nic nie widać. W każdej chwili może być zmiana.

– No trudno. Będziemy w kontakcie. Jeśli tylko poprawią się warunki, proszę, niech pan natychmiast da znać panu Solskiemu. Ma pan jego telefon?

– Tak, oczywiście. Dobrze, to na razie…

– Ty, Wika – zainteresował się Michał. – Co to jest milion na milion?

– To takie lotnicze określenie idealnych warunków. Widoczność milion metrów, podstawa chmur milion metrów. Kiedyś się przyjaźniłam z pilotami, zapamiętałam parę powiedzonek i jak tylko mam okazję, to się nimi popisuję. Rozumiesz, taki pan pilot od razu wie, że jestem swoja.

Maciek oglądał z uwagą swój zegarek i coś obliczał.

– Jest ósma trzydzieści pięć. Wejście mamy o dziewiątej trzydzieści osiem. Jeżeli ten pilot za piętnaście minut nie wystartuje, to może w ogóle nie startować.

Zacisnęłam zęby i poszłam do wozu dźwiękowego na kawę. Gdańszczaki ekspres miały w ciągłym użytku.

Plaża zaludniała się, przeważnie naszymi ludźmi i gośćmi przewidzianymi do wejścia. O tej porze mało kto tu przychodzi z własnej woli.

Po kwadransie zadzwoniłam do pilota.

– To samo, proszę pani.

– Maciek, damy mu jeszcze parę minut? Sam wiesz, to nasze mocne wejście.

– Wikuś, antena jest za czterdzieści minut, on tu musi dolecieć zabrać Rocha, wylądować, my to musimy nagrać i zmontować!

– Kurczę blade. Maciek, a jeżeli zrobimy tak: nagramy samo tylko lądowanie, powiemy, że to Rochu przyleciał, a jego samego zrobimy na żywca! Jedno, dwa ujęcia z puszki! Może nawet bez montażu… A antena jest za… czterdzieści pięć minut.

– Spróbujemy. Ja bym też nie chciał z niego rezygnować. W ostateczności pokażemy tylko Rocha z latarnią i nie będziemy nic mówić o śmigłowcu.

– Kurczę blade.

Zaczęliśmy już poważnie przygotowywać pierwsze wejście. Prezenterzy zostali uzbrojeni w słuchaweczki zleceniowe, bardzo dobry wynalazek, słyszą nas, ale nie mogą odpowiedzieć. Mają przyjąć do wiadomości i wykonać. Operatorzy mają podobne. Mówi do nich realizator, czasami do prezenterów ja. Kiedy pracuję z Maćkiem, to on przeważnie myśli o wszystkim. Ja tylko sprawdzam czas, żebyśmy nie przewalili, a zmieścili się ze wszystkim, co jest zaplanowane.

– Pamiętajcie, kochani – powiedziałam do nich jeszcze – dzisiaj waszym najważniejszym zadaniem nie jest podetkanie mikrofonu rozmówcy, tylko jego zabranie w porę. Wszystkie wejścia są bardzo krótkie, obstawa zawsze wam przypomni, ile macie czasu. Nie wolno przewalić, bo coś się nie zmieści. Warszawa jest bezwzględna! Zejdą z nas, jak tylko wykorzystamy swoje minuty i nie będzie się można wytłumaczyć, że nie zdążyliśmy, bo nas śmiechem zabiją. Aha! Broń Boże nie dawajcie żadnemu rozmówcy mikrofonu do ręki! Moja – twoja. Bo możecie nie zdołać odebrać! No to powodzenia…

Prezenterzy z obstawą i operatorzy poszli na swoje stanowiska. Roch powlókł się za Michałem. Czas już był, bo nasz wóz transmisyjny stał w uliczce na tyłach sceny, a wszystko, co się miało wydarzyć teraz, zaplanowane było o kilkaset metrów od nas, na drugim końcu plaży. A prezenterzy nie mogli przecież zasapani wchodzić na antenę.

Zrobiła się znienacka dziewiąta dziesięć. Popatrzeliśmy na siebie z Maćkiem. Pokręcił głową.

– Wika, tam już trzeba konie podprowadzać pod pirs, ten cały wóz z kupą dzieciaków. A jeśli konie spłoszą się, jak im ten śmigłowiec przeleci nad głowami i dadzą w długą razem z dziećmi?

– Maciuś, jeszcze mamy szansę!

Wydzwoniłam pilota.

– Jak???

– Tak samo…

– Cholera ciężka! To nie do pana, oczywiście.

– Jasne, rozumiem. Przykro mi.

– Trudno, rezygnujemy. Dziękujemy panu serdecznie za życzliwość.

– Zaraz, niech pani poczeka. Wołają mnie radiem. Jakiś pożar… niedaleko was! Jesteście gotowi? Jak jest wezwanie na ratunek, to mnie wolno startować w każdych warunkach, na moją odpowiedzialność! Ale ja mogę najwyżej usiąść na tym pirsie na pięć sekund i zaraz będę leciał!

– Panie kochany, a czy ktoś z panem jest?

– Jest, a po co wam?

– Czy on może na tym pirsie wysiąść na dziesięć sekund? Potrzebujemy faceta, który wysiada!

– Dobrze, powiem mu. Jak tylko wyląduję, on wyjdzie, ale zaraz musi wrócić i lecimy dalej!

W tle słyszałam wizg silników. Już kręcił.

– Dobrze! Wystarczy! Kamera czeka, niech pan leci! Powodzenia!

Odwróciłam się do Maćka. Skinął głową.

– Wszystko wiem. Niech Krysia wydzwoni faceta z końmi i uprzedzi, że zawołamy ich w ostatniej chwili. Chodźmy do wozu.

57
{"b":"100445","o":1}