Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Wbiliśmy się w ciasną przestrzeń między konsoletą a ścianą wozu. Kamery już pokazywały, że prezenterzy są na stanowiskach.

– Pawełku, uważaj – powiedział Maciek do mikrofonu w konsolecie. – Za chwilę śmigłowiec będzie lądował na pirsie. Wyjdzie z niego facet i będziemy udawali, że to Roch. Pokaż go jakoś inteligentnie, żeby nie można było rozpoznać. Bądź czujny, nie będzie możliwości zrobienia dubla. Siądzie i zaraz się poderwie. Uważajcie wszyscy, czy nie leci. Już wystartował z Goleniowa, zaraz będzie u nas. Jak tylko go zobaczycie, melduj. Michał, słyszysz mnie?

Michał na jednym z ekranów przed naszymi nosami skinął głową energicznie.

– Jak będzie twoje wejście, rób wrażenie, że Roch przyleciał tym śmigłowcem przed sekundą, śmigłowiec będzie z puszki. Pokażę śmigłowiec, pogadaj chwilę i po paru sekundach przedstawiasz Rocha. Rozumiemy się?

Michał ponownie skinął głową z zapałem.

– No, niech on już lepiej będzie – mruknął Maciek. – Mateusz jesteś gotów do nagrania?

– Tak, oczywiście – potwierdził niewzruszony Mateusz, który dzisiaj usiadł przy magnetowidach.

Usłyszeliśmy podniecony głos Michała, wołającego do swojego mikrofonu:

– Leci! Widzę go, tam…

– Start, Beta – powiedział Maciek, a Mateusz uruchomił magnetowid. – Paweł, widzisz go?

– Widzę, ale jest jeszcze bardzo mały. – Paweł, jedyny na planie, miał słuchawki z mikrofonem i mógł rozmawiać z realizatorem. – Uważaj, Maciek, zaraz mi wleci w kadr…

Intensywnie wgapialiśmy się w ekrany. Jest!

– Prowadź go, Pawełku, prowadź! O skubany, rajdowiec, fasoniarz… Bardzo ładnie. Bliżej z tym piachem, bliżej! Ślicznie! Nie chcę widzieć, kto wysiada! Dobrze. Spróbuj pokazać pilota, niech ci pomacha łapką! Dobrze, bardzo dobrze! Prowadź go, jak startuje, prowadź. Jeszcze leci, leci, wypuść go z kadru. Dobrze, dziękuję, mamy! Mateusz, za cztery minuty wchodzimy!

Mateusz już montował to, co nagraliśmy przed chwilą. Minutę przed anteną był gotowy.

Tymczasem Maciek wydawał ostatnie polecenia operatorom i prezenterom, czekającym na planie.

Na antenie już szalała Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.

Z głośnika rozległ się miły, spokojny baryton kolegi z Warszawy.

– Niechorze, Warszawa woła, słyszycie nas?

– Bardzo dobrze – odpowiedział Maciek.

– Wchodzicie za minutę, wywołamy was. Jesteście gotowi oczywiście?

– Oczywiście.

Warszawiak wyłączył się. Maciek powiedział do mikrofonu:

– Uwaga, za pół minuty antena. Za chwilę, jak powiem, rozbieramy prezenterów!

Śledziliśmy, co się dzieje w warszawskim studiu. Kończyła się jakaś rozmowa. Kiedy już wyraźnie zanosiło się na postawienie kropki, Maciek zawołał:

– Marta, rozbieraj się! Reszta towarzystwa za parę sekund!

Marta błyskawicznie ściągnęła z siebie wierzchnie okrycie.

Maciek pod wydmą i Ela na wozie zrobili to samo.

– Uwaga – powiedziała Warszawa.

– Uwaga, Marta – powtórzył Maciek. – Jesteś!

W tejże chwili nasza Martusia pojawiła się w milionach polskich domów, budząc z pewnością przyspieszone bicie serc wszystkich prawdziwych mężczyzn. Wyglądała jak lala, w żółtym podkoszulku z dużym dekoltem. Kazaliśmy jej też dopiąć bujne loki, co wydatnie podnosiło jej urodę i westernowy wdzięk. Taka Dolly Parton, tylko młodsza i o niebo ładniejsza.

Wymachując kapeluszem, zawołała ekspresyjnie:

– Witamy wszystkich w Polsce! Witamy z plaży w Niechorzu! Jest zima, styczeń, u nas jest minus pięć stopni… – Zawahała się na ułamek sekundy i prawdomównie sprostowała. – A może plus pięć, nieważne, ważne, że atmosfera jest gorąca, myśmy się tu porozbierali, temperatura uczuć rośnie z każdą chwilą! Na tej wielkiej scenie będzie dzisiaj wielki koncert, a ponieważ w stosunku do reszty kraju jesteśmy na zachodzie, niech więc dzisiaj będzie to Dziki Zachód!

Maciek przemiksował się na wóz, wjeżdżający właśnie na plażę. Na wozie siedziało trzydzieścioro wolontariuszy – oczywiście okutanych w kurtki nieprzemakałki – pozawijana w szale kapela irlandzka oraz nasza druga prezenterka, Ela, też w podkoszulku.

Powiedziała, co miała powiedzieć, błysnęła hollywoodzkim uśmiechem i wywołała Michała.

Michał, oczywiście w podkoszulku, gadał coś o śmigłowcu. Śmigłowiec wylądował w chmurze pyłu wodnego i piachu, ktoś tam z niego wyleciał – przysięgłabym, że Roch! – po czym helikopter wystartował z dużym wdziękiem. Jeszcze mignęła nam twarz pilota, który pozdrawiał wszystkich uniesieniem ręki.

Nie wiem, czy Roch sam chciał, czy moi kochani koledzy go zmusili łagodną perswazją, dosyć, że nie miał na sobie ani mundurowego płaszcza, ani nawet mundurowej kurtki, tylko koszulę z podwiniętymi rękawami! Reprezentację munduru stanowiła czapka ze złotym emblematem Urzędu Morskiego. Pod pachą trzymał imponującą lampę nawigacyjną. Michałek zaprezentował Rocha i jego latarnię, zaprosił cały świat do nas na plażę, po czym Warszawa z nas zeszła.

Rzuciliśmy się sobie z Maćkiem w objęcia.

– Pierwsze wejście za nami – powiedział. – Teraz już będzie coraz lepiej.

– Wiesz, Maciusiu, ja tak sobie myślę, że dobrze, że to pierwsze wejście było z kłopotami. Bo jak za dobrze żre od początku, to w końcu kłopoty i tak się pojawią. A my je mamy już z głowy.

– Obyś miała rację!

Wyszliśmy na powietrze.

Nadciągali ku nam bohaterowie pierwszego wejścia. Szalenie zadowoleni z siebie, ubrani już po bożemu, rozkrzyczani i podnieceni.

Wyściskaliśmy się wszyscy.

– A jak cenne zdrowie? – zapytałam. – Bardzo wam było zimno?

– Gdzie tam – zawołała Marta. – Byliśmy zadbani! Dostaliśmy kielicha!

– Rozumiesz, Wicia – wołała nie mniej podniecona Krysia – nie możemy ryzykować, że nam umrą przed końcem transmisji! Jak tylko schodzili z anteny, natychmiast żeśmy ich z chłopakami ubierali, rozcierali, a ja już czekałam z koniaczkiem! Jak to wyglądało?

– Bardzo dobrze wyglądało – powiedział serdecznie Maciek wywołując tym nowy wybuch radości.

– Chodźcie do gdańszczaków na kawę – zarządziła Krysia. – Musicie się porządnie rozgrzać.

– Hej, Krysia, czy my nie mieliśmy mieć jakiegoś namiotu socjalnego? – przypomniało mi się.

– A co, nie widziałaś?

– Nic nie widziałam, byłam zajęta rozmowami z panem pilotem! Mamy czy nie?

– I tak, i nie. Ja już powiedziałam tym tutejszym bossom, żeby sobie zabrali ten namiot, bo teraz już jest w nim ciemniej niż na dworze. I zimniej, bo wilgotno! A jak słońce zajdzie, to tam nic nie będzie widać.

– Nieoświetlony?

– I nieogrzewany. Goły namiot. Bez niczego. Bez pieca, bez stołów, bez siedzeń.

– To trzeba zrobić awanturę!

– Już zrobiłam. Powiedzieli, że możemy chodzić się ogrzać do knajpy, tam, skąd robimy następne wejścia, wiesz: saloon, bar i bank.

– Nie będzie czasu!

– Pewnie, że nie będzie. Też im mówiłam. Mamy wejścia co pół godziny, co godzinę i nigdzie nie będziemy latać. Musimy być przy wozach. Powiedzieli, że dadzą ogrzewanie, ale na razie nic nie ma. Chodź do gdańszczaków!

To była dobra myśl.

Kolejne dwa wejścia poszły gładko.

Koło dwunastej oczekiwaliśmy pojawienia się okrętu. Chcieliśmy go pokazać z daleka na horyzoncie, a dopiero w następnym wejściu jak cumuje przy pirsie.

Znowu okazało się, że współpraca z marynarką wojenną to duża przyjemność. Z komandorem Maksiem kontaktowaliśmy się przez Ewczyną komórkę. Nie widział trudności. Urok emanował z niego nawet za pośrednictwem telefonu.

Rzeczywiście trochę przed dwunastą okręt pojawił się w naszym polu widzenia.

– Rany Julek! – zawołała zachwycona Krysia. – Ależ to jest duże!

Fakt. Było duże.

– A jesteście pewne, dziewczyny, że on się zmieści przy tym naszym pirsie? – powątpiewał Maciek.

– Patrzcie – mówiła Krysia, nie zwracając na niego uwagi. – To jest takie płaskie, z klapą, tamtędy czołgi wyjeżdżają! No, rewelacja!

Zadzwoniła komórka Ewy.

– Tak, Maksiu, to ja – zaszczebiotała, cała roześmiana. – Widzimy was. Słuchaj, to jest duże!… Jak to co? Ten twój krążownik!… Co? Wiem, że minowo-desantowy, ale krążownik lepiej brzmi… Nie, nie będziemy tak mówić na antenie. Maciek, czy oni mają podejść bliżej?

58
{"b":"100445","o":1}