Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Co za idiotyzmy wymyślam, zamiast iść do domu, porządnie się wyspać i ładnie jutro wyglądać…

W domu życie rodzinne kwitło.

Jakoś nie chciało mi się dotąd wyprowadzać od mamusi i tatusia, zwłaszcza, że moje mieszkanie na piętrze obszernej poniemieckiej willi na Pogodnie miało oprócz wewnętrznych schodów osobne wejście i wszelkie wygody. Jedyną jego wadą była niemożność utrzymania prywatnego życia całkiem na boku. Inna sprawa, że nie zawsze mi na tym zależało, a rodzinę swoją lubiłam. I kiedy tylko chciało mi się do człowieka, zawsze mogłam zejść na parter, skorzystać z obficie zaopatrzonej spiżarni, pokłócić się z mamusią na temat życia reportera telewizyjnego, napić z tatusiem koniaczku, zagrać z nim w szachy albo z siostrzeńcem w pokera, pogadać z siostrą o polityce lub ze szwagrem posłuchać naszej ukochanej muzyki irlandzkiej. Albo szkockiej. Ogólnie – celtyckiej.

I tym razem wypatrzył mnie z daleka. Wychylił się przez okno i zawołał:

– Chodź no tu, mam nową płytę, posłuchasz, jakie to genialne.

Nie bardzo mi się chciało słuchać czegokolwiek, ale pomyślałam, że może nie warto zaszywać się u siebie, z wieloma głupimi myślami do towarzystwa. I tak nie mogę w tej chwili niczego postanowić, dopóki nie zdobędę pewności co do osoby. Jeśli zaś będę tak rozpatrywała milion możliwych sytuacji, to zwariuję.

Krzysio, mój szwagier, rozwalał się w fotelu w pokoju swojego syna a mojego siostrzeńca Bartka. Bartek w wieku lat siedemnastu był już doświadczonym radiowcem i dysponował znakomitym sprzętem dźwiękowym, który kupił sobie za pieniądze zarobione w rozgłośni. Jego ojciec z upodobaniem używał tego sprzętu, co spotykało się z cichą dezaprobatą właściciela. Zwłaszcza kiedy przez pomyłkę rozprogramował mu całe ustrojstwo, nastawione na nagranie konkretnej audycji muzycznej. Jakoś tam się jednak dogadywali.

– Zobacz, co dostałem – pochwalił się Krzyś i zapuścił jakąś niesłychanie intensywną muzykę. Miała ona, niewątpliwie, celtycki charakter, ale jak na moje gusta i dzisiejszy nastrój była zbyt agresywna.

Posłuchałam chwilkę.

– I to ci się podoba, Krzysiu? – zapytałam zgryźliwie. – Te parapety w tle? Ta wściekła perkusja? Ten wyjec?

– Jasne – rozpromienił się mój szwagier. – Wszystko mi się podoba. A co nazywasz parapetami?

– No, te instrumenty klawiszowe, bardzo elektroniczne.

– Ale one robią wspaniałe tło! A ten wyjec jest po prostu genialny! Genialny! Całkiem dziki. Dziki Celt! Dziki Bretończyk!

– Nie żaden dziki, tylko ma fatalną dykcję.

– Ale co za ekspresja! Posłuchaj uważnie. A swoją drogą, po jakiemu on śpiewa? Chyba to jest gaelic…

– Moim zdaniem to jest niechlujny francuski.

– Ależ ty jesteś dziś na nie! Naprawdę ci się nie podoba?

– Naprawdę. Chyba pójdę do siebie.

W tym momencie w drzwiach pojawiła się mama.

– Wikuś, twój materiał właśnie leciał, bardzo ładny. Ty to wczoraj kręciłaś?

– Tak, mamciu. I dlatego tak późno wróciłam. I dlatego jestem dzisiaj zmęczona jak jasny gwint. Opuszczam was. Nie nęć mnie kolacją, bo mnie nie interesuje. Żegnam was, rodzino. Aha, jutro rano jadę do Warszawy. Wrócę prawdopodobnie pojutrze rano. Albo coś w tym rodzaju.

– Wika, jaka kolacja, obiad jest. Nie zjesz?

– O której my te obiady jadamy… – westchnęłam. – Normalni ludzie jedzą obiad o pierwszej w południe, góra o drugiej…

– Chyba w sanatorium – oburzyła się mama. – Normalni ludzie jedzą tak jak my, bo przedtem pracują ciężko. Jest krupnik na dróbkach i fasolka po bretońsku.

– A to świetnie, Krzysio zje moją porcję. Krzysio też jest dzisiaj po bretońsku. Albo Bartuś. Bartuś rośnie i potrzebuje witamin. Fasolka zawiera witaminy. Kiełbasa w fasolce też. Oraz sosik. Ależ mi się chce spać…

– Ciotka, gdzie ty idziesz? – Na schodach zatrzymał mnie siostrzeniec. – Mieliśmy dzisiaj zagrać. Oderwiemy ojca od jego dzikich Celtów. Dam ci wycisk.

– Nie chcę, żebyś dawał mi jakikolwiek wycisk. Nie dzisiaj. I dlaczego wciąż mówisz mi „ciotka”, mówiłam ci, że już jesteś dostatecznie duży, żeby mi mówić po imieniu.

– Nie chcę. Co ci tak zależy na tym „po imieniu”? A może ja lubię mieć ciocię!

W istocie. Dziecko chce mieć ciotkę. Ma w końcu tylko jedną, bo Krzysztof nie posiada rodzeństwa. Dobrze, będę ciocią. Będę też mamusią, to szczeniak zyska kuzyna. Świetnie po prostu.

Trzasnęłam drzwiami i powlokłam się na górę.

Czwartek, 14 września

O wpół do czwartej rano wyrwał mnie ze snu odgłos dwóch budzików i grzmiące tony V koncertu fortepianowego Es-dur Beethovena. Jeżeli muszę wstać o jakiejś określonej, a idiotycznie wczesnej porze, to Beethoven jest niezawodny. Zwłaszcza V koncert fortepianowy. Wyłączyłam oba budziki i kompakt, po czym powlokłam się do łazienki.

Wylazłam spod prysznica i popatrzyłam na swoje odbicie w lustrze.

W zasadzie nie jest źle. Widywałam gorsze, zwłaszcza tuż po umyciu.

Włosy – średni blond. Oczy – szare, z przewagą niebieskiego. Za gruba. Ale poza tym zdecydowanie przystojna osoba. Są tacy, co lubią za grube. Zresztą niedługo będę znacznie grubsza. Nogi mam dobre. Ręce po prostu bardzo, ale to bardzo ładne. Zwłaszcza jeśli nie zaniedbam manikiuru.

Opanuj się, kobieto! Nie jedziesz tam po to, żeby złożyć ofertę małżeństwa!

Właściwie dlaczego ja do tej pory nie wyszłam za mąż?

Aha – matka telewizja, nie pozostawiająca czasu na życie osobiste.

Byłabym zapomniała. W żadnym się jeszcze nie zakochałam tak naprawdę. Ale też żaden mi się z propozycjami ślubnymi nie narzucał.

Późno! Pociąg mi ucieknie!

W pociągu, o dziwo, spałam. Obudziłam się w Warszawie. Zachodniej.

Dworzec Centralny, jak zwykle, obszmendrany i śmierdzący. Mafia taksówkowa. Tłum – zapewne połowa tych ludzi to kieszonkowcy, a druga połowa narkomani. Bezdomni. Kloszardzi warszawscy. Zapaskudzone ściany tuneli.

Zapaskudzonym tunelem wydostałam się na przystanek tramwajowy. Trzydzieści trzy jechało kiedyś na Woronicza. Dobrze, teraz też jedzie. Ależ te ulice rozgrzebane.

Telewizja też jak zwykle. Ludzie latają w te i we w te jak poparzeni. Mnóstwo młodych aroganckich. Ja niby też jestem całkiem młoda, ale to dwudziestoparolatkowie. Pampersy.

Żeby nie zjawić się w redakcji Stanisława zbyt wcześnie, idę najpierw do Dwójki, porozmawiać, jak to będzie w tym roku z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Bo jakby co, to my z kolegami mamy nowe, znakomite pomysły…

Udaje mi się zgubić pół godzinki.

No to zajrzę jeszcze do edukacyjnej.

Kolejne pół godzinki. Tu też chcieliby, żebym sobie jak najszybciej poszła. Ale zawsze można pogadać o Morzu Bałtyckim i moich nowych pomysłach realizacyjnych. Dobrze, dobrze, byle w ramach tego samego kosztorysu.

Dochodzi trzynasta. Teraz chyba nie będzie to wyglądało, jakbym przyjechała tylko dla niego.

Długi korytarz. Łącznik. Kolejny długi korytarz. Jest. Redakcja reportaży.

– Dzień dobry. Pana Górskiego szukam.

– O, pani Wiktoria – cieszy się kierownik redakcji, któremu niedawno sprzedałam bardzo porządny materiał. – Dzień dobry, proszę sobie usiąść, mówił, że pani może przyjść, prosił, żeby poczekać. Co nowego w Szczecinie?

– Różne różności, panie Mirku. Miałabym dla pana propozycję…

Pan Mirek macha nerwowo rękami.

– Zapomnijmy na razie. Bryndza straszna. Zabrali nam jedno pasmo, resztę anteny mam zapchaną aż do listopada. To może poczekać?

– W zasadzie może. To by był reportaż o jednej takiej pani, co żyje ze zbierania kamieni po polach. Tymi ręcami zbiera, sama widziałam. Ładuje na taką przyczepkę i wozi do Rejonu Dróg, czy jak tam się to nazywa – wdałam się w zawiłą historię pani kamieniarki.

– Kawkę, pani Wiko?

Opowieść została opowiedziana, a Staszka jak nie było, tak nie ma.

– Chętnie.

Pan Mirek nalewa mi kawę ze stojącego na małym stoliczku ekspresu.

– To jest historia – mówi z namysłem. – Może jednak niech pani to napisze? I kosztorys od razu proszę zrobić. Pani rozumie, im niższy, tym większą będzie miał szansę realizacji. Zobaczymy. Mnie się wydaje, że warto.

7
{"b":"100445","o":1}