Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

No, kochana! Jeżeli chcesz zrobić uczciwy program, to się lepiej weź za dokumentację i daj spokój całkowicie prywatnym dywagacjom. Jeszcze, nie daj Boże, przywiążesz się do faceta i obiektywizm diabli wezmą.

Krysia otworzyła dzisiaj produkcję. W poniedziałek jedziemy z Pawełkiem i ekipą na Wybrzeże. Szkoda, że nie stać mnie na przejażdżkę na łowisko. Inna rzecz, że jesienny Bałtyk to podobno nic przyjemnego, a te kuterki są cholernie małe.

Jutro montuję kamieniarkę z Mateuszem. Trzeba się będzie przestawić umysłowo.

Niedziela, 5 listopada

Zmontowaliśmy. Bardzo ładnie nam wyszło. Jeżeli w Warszawie zażądają poprawek, to mnie szlag trafi, bo bardzo porządnie przemyśleliśmy z Mateuszem każdą sklejkę. Nawet muzykę podłożyliśmy od razu i mamy gotowca.

Jarek zadzwonił.

Oświadczył, że postanowił skorzystać z mojej propozycji (!) i uznać incydent za niebyły. Incydent! A dzwoni, bo uważa, że sytuacja powinna być jasna. To znaczy pewnie, żebym nie wiązała z nim żadnych nadziei.

A kto by tam wiązał z nim nadzieje!

Zawiadomił mnie też, że w święta Bożego Narodzenia żeni się z Fryderyką. Daj im Boże zdrowie i dużo dzieci. Najlepiej, żeby też miały takie wytworne imiona jak mamunia. Widziałabym w pierwszej klasie na przykład Krochmal Serafinę. Albo Krochmal Inezę. Oraz koniecznie Krochmala Flawiusza.

No to mamy jasność, moje drogie dziecko. Incydentalne.

Wpadł do mnie Bartek, pogadać. Właściwie to strasznie się chwalił cały czas, bo mu coś tam bardzo ładnie w radiu wyszło. Przyniósł mi do posłuchania zajawki programu, przy którym pracuje, ale nie mam dziś zdrowia do słuchania muzyki z audycji pod tytułem „Łomot”.

Wychodząc, powiedział jeszcze w drzwiach:

– Fajną rzecz podsłuchałem w autobusie, ciocia. Taka wytworna mamunia jechała i miała syneczka, całkiem małego. I mówiła do niego Denis.

– No, Denis. Ładne imię. Francuskie. A bo co?

– Ciociu, czy ona sobie nie zdaje sprawy, jak na niego będą mówili w przedszkolu? A najdalej w zerówce… Biedne dziecko!

Wygłosił tę kasandryczną przepowiednię i odmaszerował, podśpiewując pod nosem jakąś młodzieżową pieśń masową. Denis Krochmal też by ładnie brzmiało. No dobrze, wiem, że nieładnie kpić z nazwisk. Więcej nie będę.

Poniedziałek, 6 listopada

Zaczynam tyć.

No i chyba już czas.

Ale również szybciej się męczę.

Ten wyjazd na Wybrzeże wykończył mnie całkowicie. Za to zdobyłam trochę ładnych materiałów.

Wojtyński na tle swojego armatorskiego biura w jednym pokoju zeznał, co miał zeznać, rzeczowo i krótko, bo go prosiłam, żeby się nie rozdrabniał. Fotogeniczny gość, swoją drogą. Dokumenty też sfilmowaliśmy pieczołowicie.

Nieźle nam wypadł taki dyżurny obrońca uciśnionych, nazwiskiem August Kratky, co to z ogniem w oczach udowadniał mi, że ten bezwzględny człowiek doprowadzi niebawem do zniknięcia szprotek z Bałtyku. A w każdym razie z naszej strefy połowowej. Narybek on bowiem poławia, maliznę, która nie trzyma żadnej normy europejskiej, a już na pewno naszej. A poza tym łapie dorsza i łososia, jak leci, chociaż teoretycznie to tylko tego szprota! I to wykończy, wykończy, pani redaktor, naszych rybaków!

Facet wygląda mi na takiego, co wystartuje w najbliższych wyborach. Już jest szefem komitetu protestacyjnego rybaków. Ani chybi w końcu na tych szprotach wjedzie do parlamentu.

Naprawdę jest sugestywny. Rybacy idą za nim jak za panią matką, niezależnie od tego, jaką ciemnotę im wciska. A że wciska, to już wiem, bo się przez weekend trochę podciągnęłam w problematyce rybołówczej. Ma się w końcu przyjaciół na WSM-ce. I nie mam tu na myśli niejakiego Krochmala. Marcin zarzucił mnie materiałami, spod których nosa mi nie było widać. Teraz mogę robić doktorat z połowów dalekomorskich.

Jeszcze lepszy od pana przewodniczącego był taki jeden działacz związkowy, który świetnie znał się na rybołówstwie, bo dwadzieścia lat pływał na rybakach. Jako kucharz. Prezencję też miał lepszą jak na moje potrzeby, bo starszy, twarz poorana zmarszczkami, odzienie niedbałe. To nie taki, co chodzi w marynarce pozapinanej na wszystkie guziki.

Fachowym gestem zabrał zdumionemu nieco Beretowi czips, który ten właśnie miał mu wpiąć w sweter.

– Znam się na tym, sam sobie przypnę. Już nieraz się wywiadów udzielało – powiedział światowo i wczepił mikrofonik w sam przód swetra z norweskim wzorkiem. Czarny kabel dyndał mu malowniczo i opadał w dół, ale dalej go już nie było widać, bo Paweł skadrował faceta do pasa.

Już chciałam interweniować, bo nie lubię kuchni na wierzchu i proszę zazwyczaj dźwiękowców, żeby jakoś maskowali czipsy, skoro już muszą ich używać, ale powstrzymał mnie zachwycony wzrok Pawła i jego cichy syk:

– Zostaw, zostaw…

– Jakie pretensje mają panowie do pana Wojtyńskiego? – zadałam dyżurne pytanie, do wycięcia zresztą.

– Pani redaktor! – zaczął uroczyście działacz związkowy. – To się tylko tak wydaje, że to jest interes pana Wojtyńskiego. To jest interes nas wszystkich. To jest interes narodowy. I ten interes narodowy jest zagrożony!

Tu spojrzał głęboko w oczy telewidza, to znaczy w obiektyw. W ogóle od początku, skubany, nie chciał rozmawiać ze mną, choć go prosiłam, tylko przemawiał prościutko do narodu.

– A dlaczego od razu narodowy? – wtrąciłam. – I dlaczego zagrożony?

Zignorował mnie. Przed kamerą czuł się jak ryba w wodzie.

– W Afryce, proszę państwa – przemówił znowu do całego narodu – w czarnej Afryce, gdyby ktoś zrobił taki przekręt jak pan Tymon Wojtyński, to nawet małpy wiedziałyby, o co chodzi. A u nas nic. Nic! Facet latami uprawia swój proceder!

– Jaki proceder?

– No jak to jaki? Wykorzystuje luki w prawie! Jest u nas paru takich cwaniaków, co to robią notorycznie. Dać takiemu licencję na połowy, a on od razu ściągnie obce kutry.

– Wynajął je legalnie.

– Pani mówi: legalnie! Te kutry łapią polskie szprotki i wywożą do siebie! A cwaniaczek w domu siedzi, łyskaczyka popija i bierze osiem procent od każdego połowu!

– Na tym polega kapitalizm, proszę pana. A państwu polskiemu płaci podatki.

– Jaki kapitalizm? Jaki kapitalizm? Osiem procent! Jakie podatki?! To zwyczajne łapówkarstwo. Łapówa, proszę państwa! Cwaniaczek nic nie robi, a pieniążki lecą!

Próbowałam skierować kucharza na drogę konkretów, ale mi nie wyszło.

Jeżeli chodzi o czysty folklor, przebili działacza związkowego rybacy, sami siebie określający mianem armatorów, co oznaczało, że każdy z nich jest właścicielem co najmniej połowy kutra. Pojechałam do nich specjalnie jeszcze ze trzydzieści kilometrów, bo ci właśnie panowie stanowili szczególnie zajadłą grupę protestującą. Mogłam się z nimi umówić w Świnoujściu, ale chciałam mieć zdjęcia ich jednostek. Były, rzeczywiście, stały przy kei, wyglądały dosyć nędznie.

Rybacy za to wyglądali zawodowo. Niedźwiedzie mięso.

Nie znosili tego Wojtyńskiego jak zarazy.

– Pani redaktor go zna? – zapytał mnie podchwytliwie tęgi rybak o wspaniałej, filmowej aparycji, ogorzałej cerze i potężnej brodzie. Nazywał się Kołodziejczyk. – Przystojny człowiek z niego, co?

– Pan mi się bardziej podoba – odpowiedziałam zgodnie z prawdą (oczywiście – prawdą zawodową, nie prywatną – był o wiele bardziej malowniczą postacią, z tymi błękitnymi oczami, twarzą całą w drobniutkich zmarszczkach i rękami jak bochenki chleba o zwiększonej gramaturze).

– A, dziękuję – zagrzmiał i dwornie ucałował moją dłoń, tę bez mikrofonu. – Pani redaktor ma dobry gust, hehehe. Pani potrafi rozpoznać przyzwoitego człowieka pracy, człowieka ciężkiej pracy!

– A Wojtyński nie jest człowiekiem pracy?

– Pani redaktor raczy sobie żartować. To cwaniak. On kiedyś był przyzwoitym człowiekiem i naszym kolegą, pływał tak samo jak my, przez jeden sezon nawet ze mną w tukę chodził.

– To znaczy? – wtrąciłam. Ja tam wiem, co to znaczy, ale trzeba telewidza uświadomić.

26
{"b":"100445","o":1}