Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

No a w jakim, do ciężkiej armaty, mam go przedstawić?! Nie zrobię z niego świni, bo nią nie jest. Ani hochsztaplera, bo też nim nie jest. Ani cwaniaka, ani łapówkarza, jak chce ten idiota ze związków zawodowych, ani bezwzględnego wykorzystywacza masy pracującej, bo sama widziałam tę masę na własne oczy i widziałam jej przemożną chęć do pracy.

Facet jest porządny, wykształcił się i pracuje, jak potrafi. Nie po to robił te dyplomy, żeby teraz uganiać się po Bałtyku osobiście. Poza tym wszystko mi udowadnia! Papiery ma, umowy, kwity! A ci jego przeciwnicy jeszcze mi nie dali żadnego konkretu do ręki!

Troszczy się o mnie. To chyba nie jest poza ani oszustwo.

Oczywiście. Na diabła mu chora, albo nie daj Boże nieżywa dziennikarka na garbie! Wiktorio, bądź przytomna. Popatrz w lustro. Żadna rewelacja. A tu facet przystojny, dobrze sytuowany, bo jeśli może stracić kilka milionów, to znaczy, że ma kilka milionów, a na dodatek jeszcze niebanalny.

No właśnie. Niebanalny. Ma poczucie humoru. I jest sympatyczny.

I ciągnie mnie do niego!

No to niech cię ciągnie, nie musisz mu od razu tego komunikować. Opanuj się, głupia kobieto! Lecisz na niego, bo w ogóle przydałaby ci się męska ręka w twojej sytuacji, co?

Tak, do diabła! Męska ręka i męskie ramię, na którym mogłabym popłakać nad swoim ciężkim losem! I nie tylko to! Kto powiedział, że baba w ciąży musi stracić zainteresowanie mężczyznami? Jestem normalną, młodą kobietą! Może są piękniejsze ode mnie, ale co z tego wynika? Że powinnam się utopić?

No, jeżeli ostatecznie dojdę do takiego wniosku, to będę miała okazję jutro. Jakoś tam do burty tego promu chyba można dojść?

Zaczęłam się zastanawiać nad zabezpieczeniami dla pasażerów promów pełnomorskich i jakoś przestałam użalać się nad sobą. Swoją drogą to ciekawe. Kilka razy już płynęłam promem, robiliśmy zdjęcia z różnych napowietrznych galeryjek, ale czy stamtąd dałoby się wyskoczyć za burtę? Do wachy?

Bo rozplackania się na jakimś pokładzie pod spodem wolałabym raczej nie brać pod uwagę. Chociażby ze względów estetycznych.

Sobota, 11 listopada

Na wszelki wypadek zadzwoniłam do pani profesor. Opowiedziałam jej o moich ostatnich wyczynach i zapytałam, czy mogę kontynuować.

– Kiedy pani miała do mnie się zgłosić?

– Umówiłyśmy się na przyszły czwartek.

– Aha… to znaczy jeszcze pani nie zawaliła terminu. A jak się pani czuje? Zwłaszcza po tym rejsie?

– A co to za rejs, zaraz rejs. Wycieczka w morze na parę godzin. Bardzo dobrze się czuję! Pani profesor, ja tylko uprawiam normalne życie zawodowe, przecież stale gdzieś jeżdżę.

– Żadnych sensacji nie było? Na pewno?

– No… tylko na tym kutrze zemdlałam na chwilę, ale tam strasznie śmierdziało i kiwało. Zdrowego by obaliło. Wie pani, pod pokładem zawsze gorzej. Jak wyszłam na górę, poczułam się doskonale.

– Pani Wiko, niech pani jedzie, skoro pani musi. A propos, czy pani na pewno musi?

– Może i nie muszę tak dosłownie. Ale proszę mnie zrozumieć: robię dobry, dynamiczny reportaż i przy okazji bronię porządnego człowieka, na którego jest nagonka. Sama pani wie, telewizja ma największą siłę przebicia. Jeśli my udowodnimy, że on jest w porządku, to będzie miało duże znaczenie.

– Rozumiem pani motywację. Tylko proszę nie szarżować. Jest pani zdrowa i nie powinno się nic stać, ale jak tylko pani wróci, proszę przyjść do mnie.

– No to akurat będzie ten czwartek.

– Proszę dbać o siebie, odpoczywać w tej podróży, ile się da, na promie spać, a nie siedzieć w barze do późnej nocy. Niech pani pamięta, jeśli pani o siebie nie zadba, to nikt o panią nie zadba. A pani dziecku będzie potrzebna mamusia w kondycji!

Taktowna kobieta. Nie dodała: z braku tatusia. Ale oczywiście ma rację.

Będziemy uważać, dzidzia. A teraz bierzemy się za pakowanie, bo nasz prom odpływa za kilka godzin, a jeszcze trzeba przecież dojechać do Świnoujścia.

Niedziela, 12 listopada

Właściwie to nie lubię promów. Takie pływające miasteczka, strasznie ciasne. Bary nigdy mnie właściwie nie interesowały, jeżeli płynę nocą, to od razu kładę się do łóżeczka. Tym razem było podobnie, tylko jeszcze nieco bardziej niż zwykle denerwowała mnie potwornie ciasna łazienka.

– Nie grymaś, Wicia – powiedziała Krysia, z którą dzieliłam kabinę. – Ta afera mogłaby się wydarzyć, jak byś już była w dziewiątym miesiącu. I wtedy w ogóle byś pod prysznic nie wlazła. A jakbyś chciała posiedzieć na kibelku, to musiałabym wychodzić z kabiny, bo nie zamknęłyby się drzwi!

Fakt.

O poranku, kiedy zbliżaliśmy się już do cudownej Kopenhagi, wysłałyśmy Pawła na pokład spacerowy, żeby machnął kilka obrazków – jeżeli nawet nie do tego materiału, to przydadzą się na zaś – a my popędziłyśmy do sklepu wolnocłowego, popatrzeć na kosmetyki.

– Nic jeszcze nie kupuj – nakazała Krysia, jak zwykle przytomna. – Nie wiadomo, czy nie trafimy jeszcze jakiegoś wolnego cła po drodze, coś tam było mówione o powrocie przez Ystad, to byśmy płynęli z Danii do Szwecji; może na tych skandynawskich promach będą lepsze ceny…

Nic jednak nie stało na przeszkodzie, żebyśmy sobie trochę powąchały i popsikały się próbkami; wygląda zresztą na to, że wszystkie niewiasty obecne na promie zrobiły to samo, bo kiedy opuszczaliśmy prom, wokół nas woniało jak w paryskiej perfumerii.

Stary Goethe miałby swoją „wieczną kobiecość”!

Zjechaliśmy z promu, Pawełek mimochodem trzepnął jeszcze parę ujęć i – siłą woli powstrzymawszy się przed obejrzeniem sobie Kopenhagi – ruszyliśmy na zachód. W Kalundborgu mieliśmy przeprawę przez Bełt do Arhus. Z tym jednak promem nie wiązałyśmy – Krysia i ja – żadnych perfumeryjnych nadziei, bo to była przeprawa duńsko-duńska, a nam potrzebne były wody międzynarodowe. Przepłynęliśmy Bełt bez przeszkód i bez atrakcji, a potem musieliśmy jeszcze przejechać w poprzek praktycznie całą Jutlandię. W poprzek i lekko w górę, bo to całe Thyboron jest dosyć daleko na północ. Jakieś trzy stopnie szerokości geograficznej wyżej od Szczecina, nawiasem mówiąc. Miało prawo być zimniej.

Ale jakoś nie było. Mizerne, bo mizerne, ale jednak słonko świeciło.

Marek się nie spieszył, bo nie lubił się spieszyć w obcym kraju.

Spodobała mi się Dania. Coś w niej jest spokojnego. Nigdy nie ciągnęło mnie do tropików, a teraz te chłodne krajobrazy sprawiały mi przyjemność. No i dużo wody mają, wodę też lubię, jak się rzekło.

Jedynym elementem wprowadzającym niepokój były powtarzane od jakiejś piętnastej co kwadrans mniej więcej telefony Filipa, który żądał korespondencji.

– Filip, przestań dzwonić – prosiłam. – Co ja ci powiem, że jedziemy? Jak zajedziemy, to do ciebie zadzwonię.

Ale Filip nie wierzył i dalej dzwonił.

Do Thyboron dotarliśmy już dobrze po zmierzchu. Hotel znaleźliśmy bez trudu, bo po drodze były reklamy.

Oczywiście pierwszym człowiekiem, którego tam zobaczyliśmy, był Tymon Wojtyński. Flirtował sobie spokojnie z przeraźliwej urody Dunką w recepcji. Na nasz widok porzucił Dunkę i przyleciał się witać.

– Jak to miło, że już jesteście. Pokoje czekają. Cztery pojedyncze, dobrze zamówiłem?

– Genialnie, panie Tymonie. A reszta żurnalistów jest już?

– Są wszyscy, nawet inspektora rybołówstwa przywiozłem, przyjechaliśmy wspólnie, ja zabrałem inspektora i dwóch panów z prasy, a dziewczyna przyjechała z człowiekiem z RMF. Dobrze, że już jesteście, bo planowałem wspólną kolację. Czy to też będzie potraktowane jak łapówka?

– A to zależy od tego, co będzie na kolację – powiedziała Krysia. – Jeżeli wyłącznie kawior i szampan, to owszem.

– No to nie zaryzykuję – powiedział Tymon prawie pogodnie. – Zadysponuję skakane pyry i syfon… albo coś w tym rodzaju. Proszę się teraz rozgościć, odświeżyć, odsapnąć. Spotkamy się za pół godziny?

– Może za czterdzieści minut – poprosiłam. – Obiecałam kolegom, że im nadam telefonem korespondencję. Chciałabym, żeby pan mi powiedział szybciutko, jaka jest sytuacja.

32
{"b":"100445","o":1}