Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– To siądźmy tu na chwilkę – wskazał stolik z paroma fotelami w kącie holu.

Koleżeństwo poszło sobie na górę, a my usiedliśmy naprzeciwko siebie w tym kącie.

– Jak to dobrze widzieć tu panią, pani Wiko. Zaczynam mieć nadzieję, że to wszystko jednak się dobrze skończy. To dlatego, że pani tu jest.

– Ale ci gazeciarze też panu sprzyjają. I kolega z RMF na pewno też, który to? Pawłowicz?

– Tak, chyba tak. Taki młody, sympatyczny.

– Oni wszyscy tam są młodzi. Zresztą teraz pan udowodni, że jest pan w porządku. Przecież nie będą pisać nieprawdy.

– Obawiam się, że to niewiele da. Moi przeciwnicy wymyślą kolejne oskarżenia.

– Ale jakie, na Boga?

– Jeszcze nie wiem. Ja nie mam tak rozwiniętej fantazji jak oni. No i pieniędzy też nie odzyskam. Co straciłem, to straciłem.

Uśmiechnął się niespodziewanie. Jaki on ma miły uśmiech… I te oczy, pogodne, jakby nic się nie stało. I te sympatyczne kurze łapki wokół oczu…

– Ale może i coś zyskałem dzięki tej aferze.

Nie odważyłam się zapytać, co mianowicie. Mógłby powiedzieć nie to, co ja chciałam, żeby powiedział. Zresztą właśnie zadzwonił niezawodny w praniu Filip.

– No, masz już coś? Bo ja chcę dać do głównego wydania o osiemnastej i Warszawka od nas bierze! A ja to jeszcze będę musiał zmontować z obrazkami!

– Co się tak gorączkujesz? Możesz nagrywać?

– O Jezu, przecież nie tu – przestraszył się Filip. – Jestem w redakcji, poczekaj, przejdę do reżyserki!

Wiedziałam, że będzie musiał tam przejść, dlatego mogłam mu powiedzieć, że jestem gotowa. A nie całkiem byłam.

– Panie Tymonie, szybciutko: co jest grane?

– Wszystko zgodnie z planem. Kutry już są, wszystkie cztery jeszcze w nocy zacznie się rozładunek, a od rana będą przeprowadzane równolegle dwie kontrole: nasza i duńska.

– Czemu nie przyjechali żadni protestanci?

– Nie wiem, zapraszałem.

– Ten rozładunek to gdzie?

– Bezpośrednio do przetwórni. Zobaczy pani rano, to idzie rurą z ładowni prosto do mączkami.

– Duńczycy co mówią?

– Są wściekli. Już wiedzą, że mają z głowy umowę ze mną. Ja im, naturalnie, zapłacę odszkodowanie, ale łowiąc, zarobiliby więcej. Poza tym wstrząsnęło nimi to, że jednak wysłaliśmy na nich te pływające armaty. Zapowiedzieli, że polskie kutry będą w Danii bojkotowane.

– Czego pan się spodziewa po tej kontroli?

– Tylko potwierdzenia, że jestem uczciwy. Poza satysfakcją moralną nic mi to już dać nie może.

– To po co pan robi tę zadymę?

– Bo mi zależy na dobrej opinii. Nie lubię uchodzić za łobuza i chachmęta.

Telefon zagrał irlandzki tanuszek.

– To ty, Filipku?

– Powiedz parę słów na próbę…

– Tu Wiktoria Sokołowska, specjalny korespondent wojenny z ramienia Filipa Lewańczyka, mówi do was z Thybo… coś tam w każdym razie z Danii… Filip, jak rozumiem, ty sobie wstęp ideolo sam zrobisz, a ja ci daję tylko konkrety?

– Oczywiście! Dobra, możesz mówić.

Sprężyłam się, wysiłkiem woli oderwałam myśli od wpatrzonego we mnie Tymona i poleciałam jak przeciąg:

– Do duńskiego portu Thyboron nad Morzem Północnym zawinęły już cztery duńskie kutry czarterowane przez polskiego armatora, Tymona Wojtyńskiego. Jutro wczesnym rankiem rozpocznie się tutaj kontrolowany wyładunek szprota z tychże kutrów. Kontrolę przeprowadzą inspektorzy duńscy i polscy. Chodzi o stwierdzenie, czy rzeczywiście – o co oskarżają Tymona Wojtyńskiego polscy rybacy – łowił on ryby za małe, niemieszczące się w normatywie, co mogłoby prowadzić do wytrzebienia szprota w Bałtyku. Kontrolerzy będą również szukać nielegalnie złowionych dorszy i łososi. Niestety, nie ma tu z nami żadnego przedstawiciela protestujących rybaków, którzy doprowadzili do tej sytuacji. Zarówno Wojtyński, jak i duńscy szyprowie, którzy dla niego pracowali, są pewni, iż kontrola potwierdzi ich niewinność w tym względzie. Duńscy szyprowie są oburzeni wypędzeniem ich z łowiska przez jednostki polskiej straży granicznej i zapowiadają bojkot polskich kutrów rybackich zawijających do portów Danii. Z Thyboron w Danii – Wiktoria Sokołowska.

– Koniec?

– Koniec. Nagrało się?

– Czekaj, sprawdzimy. Okay, możesz iść na kolację.

– Skąd wiesz, Filipku? Właśnie idziemy na zasłużoną kolację. Buziaczki.

– No, pa, Wikuś, dziękuję. Jutro o której mi coś dasz?

– Nawet całkiem rano – powiedziałam lekko i zwróciłam się do Wojtyńskiego: – O której zaczynamy?

– Możemy już od piątej…

– Filip, dzwoń dowolnie wcześnie. Cześć.

– No, no – powiedział z podziwem Wojtyński. – Ależ pani ma gadane.

– Lata pracy. To ja bym może poszła jakiś prysznic, te rzeczy. Mam jeszcze pół godziny, może też położę się na dziesięć minut.

– Pani Wiko, a może chce się pani przespać? Może wolałaby pani nigdzie nie chodzić, ja bym załatwił pani jakąś kolację do pokoju? Jak pani się czuje?

– Trochę jestem zmęczona, ale nie przesadzajmy. Każdy by był. Chętnie pójdę z wami. To nie w hotelu?

– Nie, dwie ulice dalej. Podjechać samochodem?

– A długie te ulice?

– Nie bardzo…

– To chętnie się przejdę, w końcu siedziałam cały dzień w samochodzie.

Zaniósł mi torbę pod drzwi. Wziął mnie za rękę i powiedział ciepło:

– Pani Wiko, kochana, niech pani spokojnie się położy i odpocznie, ja ich spróbuję zająć przez jakiś czas, będzie pani miała dodatkowe pół godziny relaksu. Chce pani?

– No pewnie.

– Dobrze, to jak już będą wyć z głodu, przyjdę po panią. Na razie.

Nieźle się musiał nimi zajmować, bo długo nie wyli. Dał mi bitą godzinę na odpoczynek. Przydała mi się, bo czułam, że jestem stara, chora, brzydka, brudna, w ciąży i zaraz urodzę. Kiedy po mnie przyszedł, byłam już w jakiej takiej formie. Nawet makijaż zdążyłam sobie odświeżyć. Oraz umyć włosy. Oraz popsikać się moją ukochaną trójką Givenchy.

No i niestety natychmiast, gdy go zobaczyłam, zapragnęłam rzucić mu się w objęcia i pozostać tam na dłużej.

Z wielu przyczyn nie wchodziło to w grę.

A on też wyglądał, jakby chciał mnie wziąć w ramiona czy coś takiego.

Wydaje ci się, Wiktorio! Masz halucynacje ze zmęczenia!

Tak czy inaczej, poprzestaliśmy na wymianie komplementów.

– Ależ pani ślicznie wygląda. Jak to dobrze, że mogła pani trochę odetchnąć. A co za piękny zapach… Nigdy go nie spotkałem.

– Zapachu? Bo to staroświeckie perfumy, dawno niemodne. Cieszę się, że się panu podobają, to moje ulubione.

– Od dzisiaj moje także.

– Pan też elegancki szaleńczo wprost. Nie uprzedzał pan, że będą potrzebne stroje wieczorowe.

– No i nie są! Chodźmy, bo oni naprawdę zaczynają już wyć.

Oczywiście nie był w stroju wieczorowym, ale wyglądał znakomicie w jakichś takich miękkich tweedach, dobranych w kilku odcieniach szarości podkreślających kolor jego oczu. Sam sobie to wykombinował, czy ta jego odseparowana żona go tak dopracowała kolorystycznie? Chciałabym to wiedzieć. No i nie powtarzałam już numeru z chwaleniem perfum, ale pachniał nadzwyczajnie. Też nie wiedziałam co to, ale postanowiłam, że zapytam kiedy indziej.

Dziennikarze okazali się, oczywiście, sami znajomi. Inspektor był obcy, ale dość kontaktowy. Miał chyba przeczucie, że przyjechał tu zrobić z siebie idiotę i to go wprawiało we frustrację. Dawał temu wyraz co jakiś czas.

Poszliśmy do małej restauracyjki, przytulnej i sympatycznej. Kolacja była bardzo dobra, chociaż nie składała się z kawioru i szampana. Jakieś ryby, sałatki, takie tam proste rzeczy. Tymon, który nas zapraszał, nie chciał widocznie żadnej ostentacji. Żeby nieco pocieszyć inspektora, zamówiliśmy koniak na wspólny koszt. Oczywiście nie piłam, bo mi tego rozsądek zabraniał, a poza tym nie miałam ochoty.

Zauważyłam, że Tymon też nie pije. W ogóle gdzieś tak od połowy biesiady wyglądał, jakby znowu zaczynał się denerwować.

A niesłusznie, bowiem wszyscy żurnaliści, a i inspektor chyba także, mieli już wyrobione zdanie w tej sprawie.

33
{"b":"100445","o":1}