Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Odechciało mi się żartów.

– Tato – powiedziałam miękko – nie musisz się tak denerwować od razu. Wybacz, ale ci nie powiem, kto to taki. To moja sprawa, jego i naszego dziecka, a właściwie mojego dziecka. W każdym razie na pewno nie twoja. Tobie musi wystarczyć, że być może będziesz miał wnuczkę…

– Wnuczkę to ja bym chciał mieć, ale nie od niezamężnej córki! – ryknął tato. – To jest szczyt cynizmu, postarać się o dziecko, żeby mieć je bez ojca! Jak zabawkę! A kiedy ci się zabaweczka znudzi, to co z nią zrobisz? Oddasz do domu dziecka? No, na to nie pozwolimy! Ale twoim obowiązkiem jest zapewnić mu normalną rodzinę!!!

Zesztywniałam mniej więcej w połowie przemówienia.

– Przeholowałeś, tato. – Starałam się, żeby mój głos brzmiał spokojnie i chłodno. – Twoje stwierdzenia są nieuprawnione; tak to się mówi w twoim prawniczym slangu? Nie postarałam się o dziecko dla zabawy. Nie spodziewałam się, że ono się pojawi, ale skoro już jest, nie będę uganiać się za jego ojcem tylko po to żeby miało pełną rodzinę. Wolę, żeby miało niepełną, za to kochającą. Ja sobie poradzę z utrzymaniem nas dwojga. A na pewno nie będę prowadziła żadnych wojen w jego imieniu. Na razie chyba was pożegnam, bo zaczynam się źle czuć. Nic poważnego Krzysiu, boli mnie trochę głowa. Przedyskutujcie sobie beze mnie, tylko pamiętajcie, że ja zdania nie zmienię. Przepraszam was za zmarnowanie takiego pięknego jubileuszu, ale myślałam, że się po prostu ucieszycie.

– Odprowadzę cię na górę – oznajmił stanowczo Krzyś i mimo moich protestów poszedł za mną. Rodzina zabierała się właśnie do dyskusji.

– Krzysiu drogi – powiedziałam słabo. – To miło z twojej strony, ale chyba sam rozumiesz, że ja się teraz muszę po prostu wypłakać. I wcale nie chcę, żebyś patrzył, jak mi puchną oczka. Więc idź sobie…

– Zaraz pójdę. Tylko chcę ci powiedzieć, że masz absolutną rację. Nie wiem, co na to powie moja żona i cała wasza rodzina, ale na mnie możesz liczyć. Myślę zresztą, że oni się też zreformują z czasem. W końcu jesteś już duża. Wiesz, co robisz.

– Ale ojciec myśli, że ja specjalnie chciałam mieć dziecko… Cholera, jestem cyniczna, ale przecież nie do tego stopnia! Przecież mnie teraz będzie trudniej niż kiedykolwiek. Czy on tego nie rozumie? Ja tak naprawdę nie wiem, co ze mną będzie, czy uda mi się utrzymać pracę… Kurza twarz ścierką nakryta! Idź już, Krzysiu!

– No dobrze, ja już idę, ty sobie popłacz, a potem weź prysznic i porządnie się wyśpij. Najlepiej zapuść sobie do spania jakieś łagodne szkockie balladki. No, pa.

Szkockie balladki! Trafił w dziesiątkę. Rozryczałam się jak szalona. Co za koszmarna rodzina! Jeden szwagier przytomny człowiek. Aha, siostrzeniec też. Czemu ten Krzysiek ożenił się z Melą, nie ze mną? No tak, miałam trzynaście lat, a ona dziewiętnaście. Boże! Wyprowadzę się i będę miała spokój. Albo zamknę – nie, zamuruję – wewnętrzne przejście między górą i dołem naszego domu. Nie będę z nimi utrzymywała kontaktów! Może z Krzysiem i Bartkiem. Reszta może się wypchać. Jak to mówił Bartuś? Na drzewo, banany prostować. Dam sobie radę, choćbym miała pęknąć.

Ulżyło mi. Zrobiłam sobie prysznic. Okłady ze świetlika na oczy – ledwo mi te oczy było widać, zawsze puchnę przy płaczu, to nie w porządku. Amelia płacze bez dodatkowych efektów i cały czas wygląda estetycznie. Starsza siostra. Piękniejsza. Mądrzejsza. Prawniczka, jak ojciec, dlatego się dogadują. Nałożyłam na twarz moje kosztowne francuskie kremy. Oraz popsikałam się ulubionym zapachem Givenchy III. Ostatnio przeczytałam, że oni ten zapach robią od lat dwudziestych! I tyle lat przetrwał, żeby mi sprawić przyjemność… Włączyłam sobie te szkockie ballady. Piękne, bardzo piękne. Przeważnie smutne. Ale nie takie smutne do płaczu, tylko łagodnie melancholijne. Uśpiły mnie.

Poniedziałek, 30 października

Normalnie nie wstaję z własnej woli o siódmej rano, ale dzięki wczorajszej awanturze położyłam się spać przed Wiadomościami.

I od razu przypomniał mi się Wojtyński z jego szprotkami. Dzisiaj już musi być w gazetach.

Ubrałam się ze szczególną starannością, wykonałam makijaż klasy światowej i zaczęłam wyglądać jak lala. Z wyjątkiem może drobnych śladów opuchnięć przy powiekach. Ale tusz Bourgeois (dobrze, swoją drogą, że go wczoraj zmyłam, jak tylko zaczęłam ryczeć) zrobił mi rzęsy na pół kilometra. Za to go lubię. Lancòme mi się też tak podobał, nawet może nieco bardziej, tylko żeby nie był taki drogi.

Śniadanko. Pani profesor mówiła, że mam się starać regularnie odżywiać. Pożywiłam się dwoma tostami. Jeden z serkiem Radamer, a drugi z dżemem produkcji mojej mamuni. Lekkie i smaczne. Kawka. Też smaczna.

W ogóle jakoś lepiej dziś świat wygląda.

A ten bukiet pana Janka na stoliku – pycha. Różnokolorowe irysy i tulipany, wesołe i wiosenne.

– Tak, kochanie – powiedziałam głośno i bezosobowo, bo cały czas brałam pod uwagę możliwość, że to jednak będzie córeczka. – Życie generalnie jest w porządku. Ludzie też, chociaż czasami trudno z niektórymi wytrzymać. Ale poradzimy sobie, kotek. Poradzimy sobie!

Do pracy wychodziłam o ósmej trzydzieści, co zdarza mi się tylko wówczas, gdy mam umówione zdjęcia albo montaż.

Mój samochód stał pod drzewem, obsypany kolorowymi liśćmi. Słońce świeciło mu w same szyby. Będzie w środku ciepło.

Swoją drogą ślicznie dziś wygląda moja dzielnica w tych kolorowych liściach!

No po prostu same przody!

Zajechałam do firmy, postawiłam auto na wewnętrznym parkingu i natychmiast poleciałam kupować gazety. Kupiłam wszystkie dzienniki.

Było. Wszędzie było. Najbardziej ekspresyjny artykuł napisał taki jeden hunwejbin, niejaki Trapiec Leszek, którego zdecydowanie nie lubię, bo mi się już kiedyś naraził jednostronnym podejściem do problemów. Jak złapał temat za nogi, to trzymał kurczowo, na wszelki wypadek nie próbując porządniej dokumentować, bo jeszcze by się mogło okazać, że problemu tak naprawdę nie ma i wierszówka może przepaść.

Tytuły były przepiękne, co jeden to lepszy: Duńskie kutry na naszych łowiskach! Rybacy zablokują porty i Kto jest wrogiem polskich rybaków? oraz najlepszy, cholernego Trapca: Biznesmen czy gangster?

Z pisaniny kolegów prasowców wynikało, że niejaki Tymon Wojtyński, mąż córki jednego z byłych dygnitarzy wojewódzkich, właściciel prywatnego przedsiębiorstwa rybackiego, wyczarterował duńskie kutry, które podstępnie wpłynęły na nasze wody i łowią szprotki w ramach naszych polskich limitów połowowych. A potem odstawiają je do duńskiej mączkarni. Szprotki są duże i piękne, do puszki, a nie na mączkę. Duńskie kutry są duże i pazerne, a polscy rybacy niedługo nie znajdą w Bałtyku ani jednej rybki, przez co zginą z głodu już niebawem, oni i ich rodziny. A ten łobuz i gangster Wojtyński powinien dać pracę polskim rybakom, jak już jest taki kapitalista wyżarty. Tu następowały ekspresyjne opisy willi Wojtyńskiego i jego ekskluzywnych samochodów. Oraz zapowiedź, że jeżeli po Wszystkich Świętych nadal będzie grabił nasze łowiska, to rybacy zablokują wejścia do portów w Świnoujściu, Kołobrzegu i Ustce…

Artykuły zdobiły kiepskie fotografie kutrów na morzu i kilka byle jakich zdjęć gangstera w towarzystwie miejscowej elity (pewnie miało to dać do myślenia ludziom, że niby trzyma z VIP-ami, to w razie czego będą go kryć).

No, faktycznie, po co on czarterował duńskie kutry, kiedy miał pod nosem pełno naszych? Nie mógł to dać zarobić naszym chłopcom? I dlaczego łowi takie ładne, duże szprotki? Osobiście bardzo lubię wędzone szprotki i jestem przeciw temu, żeby jacyś Duńczycy przerabiali je na mączkę.

Coś to za prosto wygląda. Trzeba będzie pogadać z facetem, dziś przecież ma się u mnie zjawić. Chociaż może niekoniecznie. Lepiej będzie dzisiaj go łagodnie spławić i jak najszybciej pojechać do niego, do Świnoujścia. Przy okazji zobaczę, jak wyglądają te jego skarby sezamu.

Wyprztykałam jego numer na komórce.

23
{"b":"100445","o":1}