Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– A co z tymi łobuzami?

– Poszli siedzieć. Połapali ich, był proces. Pan Tymon był świadkiem.

– Dawno to było?

– Dawno. Z osiem lat temu. Proszę spróbować maślaczków marynowanych, żona sama robiła… Zresztą to wszystko żona robiła, tylko mięsa ja wędzę.

Osiem lat temu. To jeszcze był z tą całą Ireną. I nigdy jej tu nie przywiózł?

– Proszę państwa – powiedział pan leśniczy – proponuję toast: za dobrych ludzi!

Wznieśliśmy kielichy z mrożoną wódeczką. Ja, oczywiście, tylko symbolicznie, bo jednak kotuś nie powinien uchlewać się w tak młodym wieku. Pani leśniczyna umoczyła usta, a jej małżonek i Tymon chlapnęli sobie uczciwie.

Po czym Tymon udowodnił, że mnie rozumie.

– Chyba państwa już przeprosimy. – Tu spojrzał na panią Czesię bardzo przepraszającym wzrokiem. – Jesteśmy zmęczeni a moja… a Wika w tym stanie… powinna jak najwięcej odpoczywać. Jutro też jest dzień, a przecież zostaniemy do niedzieli, jeżeli tylko państwo nie mają żadnych gości w planie.

– Nawet gdybyśmy mieli, państwa zawsze przyjmiemy z otwartymi ramionami – zapewniła pani Czesia. – Oddamy własne mieszkanie!

Wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje, cały czas w grzecznościach wzajemnych z państwem Karasiami.

Na górze z przyjemnością stwierdziłam, że jedynym pomieszczeniem, w którym zrezygnowano z tradycyjnego wystroju, jest łazienka. Kafelki, duperelki, natrysk z masażem oraz inne podobne przyjemności.

Zażyłam kąpieli, a kiedy wyszłam z tej łazienki, schludna i czyściutka, Tymon już na mnie czekał w łóżku, które miało z hektar powierzchni. Od razu zapomnieliśmy o nieudanym początku dzisiejszej randki… I oczywiście byliśmy delikatni.

Uwielbiam go.

Sobota, 16 grudnia

Nadal go uwielbiam.

Twierdzi, że z wzajemnością.

Niedziela, 17 grudnia

Twierdzi, że on chyba jednak bardziej.

Zastanawialiśmy się, czy nie powinniśmy wracać do Świnoujścia. Upiorna Irena pewnie już opuściła domostwo.

Postanowiliśmy jeszcze do poniedziałkowego rana popławić się w luksusach.

Nawet byliśmy na jakimś spacerze, ale nie bardzo wiem, jak ten las wygląda. Las, jak las. Przeważnie sosnowy. Śnieg na nim był. Pewnie kiedyś tu jeszcze przyjedziemy. Może wtedy będę w stanie zwrócić uwagę na coś, co nie jest Tymonem.

Ależ wpadłam!

Karasie nadal chyba uważają mnie za panią Tymonową. Nie chciało nam się dementować. Dla nich zresztą to nie ma najmniejszego znaczenia. Jestem tylko dodatkiem do ich bożyszcza.

Zaczynam się zastanawiać, co to bożyszcze takie wspaniałe. Leśniczego uratował, fotografie produkuje cudnej urody i wszystkie upycha po kątach leśniczówki, zamiast dać na jaką wystawę, zapisać się do artystów. Skromny taki czy ma kompleksy?

– Karasia znalazłem w lesie całkowicie przypadkowo i nie ma się nad czym rozwodzić – powiedział stanowczo. – Też miałem kiedyś taką sytuacje na kutrze, że gdyby nie Józefek – znasz go, prawda? – toby mnie już dawno ryby zjadły. Wyleciałem za burtę jak z procy, a on mnie wyciągnął, narażając własne życie. To już tak jest – raz ty, drugi raz ciebie. A zdjęcia robię, bo robię… Lubię to i już. I wcale mi nie zależy, żeby to ktoś oglądał, poza może paroma osobami, które i tak prędzej czy później tu trafią. Wystawy mam w nosie. Chcę, że by wszyscy, którym te fotki pokażę, mówili: „Jaki pan zdolny, panie Tymonie”, a nie żeby krytycy sobie ostrzyli na mnie języki.

– Boisz się krytyki? Publiczności?

– Może się i boję, a może nie mam potrzeby. Nie zastanawiałem się.

– Patrz, a ja się lubię nieco uzewnętrznić…

– Nawet mi się podobało kilka przejawów tego twojego uzewnętrzniania. Mówiłem ci już, a ty chyba mi nie uwierzyłaś. Wtedy, kiedy się poznaliśmy.

– Gdzieś czytałam, że mężczyźni są prości – mruknęłam.

– Bo są. W każdym razie ja, jako reprezentant męskiej części ludzkości, jestem prosty jak dzień dobry. Jeżeli mówię, że mi się podobają twoje programy, to znaczy, że one mi się podobają. Jeżeli mówię, że cię kocham, to cię kocham. A jeżeli mówię, że poszedłbym teraz chętnie z tobą do łóżka, to znaczy, że poszedłbym niezwłocznie… Co ty na to?

– I mam nie doszukiwać się podtekstów?

– A jakie tu, na Boga, mogą być podteksty?!

– Wiesz, ja kiedyś powiedziałam facetowi, że go kocham, bo go kochałam, ale nie chciałam, żeby on o tym wiedział; chciałam, żeby on pomyślał, że ja tylko tak mówię, a w rzeczywistości wcale go nie kocham. Bo on mnie wtedy zapytał, czy go kocham i gdybym odpowiedziała, że nie, on by myślał, że to taka kokieteria, a naprawdę wpadłam po uszy. Więc powiedziałam, że tak, że by on pomyślał, że to taka kokieteria, a naprawdę to nie… Nadążasz?

– Dawno się pogubiłem! A on co myślał?

– A cholera wie. Ja myślałam, wtedy przynajmniej, że dla niego to jest tylko taka przygoda i nie chciałam, żeby widział, jak bardzo się zaangażowałam uczuciowo.

– Nie, ja zwariuję! To co ja mam myśleć, kiedy mi mówisz, że mnie kochasz?

– A jak myślisz?

– Ja w tych warunkach nie podejmuję się myśleć. Chodź natychmiast do tego łóżka! Strasznie mało czasu nam zostało dla siebie.

Poniedziałek, 18 grudnia

Wstaliśmy w środku nocy. O siódmej. Na dziesiątą zamówiłyśmy się do pana admirała, a Tymon też ma jakieś spotkanie, na którym powinien być.

Niestety, obecność Tymona źle wpływa na moje władze umysłowe. Przestaję myśleć o czymkolwiek poza nim, jego uśmiechem, jego ramionami, jego pocałunkami i tak dalej, i tak dalej…

Obudź się, Wiktorio!

Chociaż właściwie komu przeszkadza, że trochę zgłupiałam od tej miłości? Mnie jest z tym szaleństwem całkiem dobrze. A i tak niedługo mi się urwie, bo kiedy kotuś się urodzi, trzeba będzie zająć się poważnie kotusiem.

Ostatnie chwile dla mnie.

Pani Karasiowa nakarmiła nas solidną jajecznicą na kiełbasie z dzika i odjechaliśmy, żegnani czule i serdecznie zapraszani na zaś.

Na szczęście w nocy była odwilż i ten cały śnieg zaczął topnieć. Gdyby nie to, bałabym się trochę wracać do Szczecina za kierownicą.

Do Świnoujścia jechał Tymon. Wyglądał, jakby nigdy w życiu nie przeżywał żadnego romansu. Wyświeżony, ogolony i pachnący. Myślami już na tym swoim spotkaniu.

Niewykluczone zresztą, że ja wyglądałam podobnie.

Zastanawialiśmy się też, co zastaniemy w domu. Znaczy: w Tymona domu.

Poza ogólnym bałaganem jednak nie było tam nic strasznego. Przede wszystkim nie było koszmarnej Ireny. Zostawiła tylko kartkę opartą o pustą szklankę, wymazaną ohydną, purpurową szminką: „Do zobaczenia, kochanie”.

Wobec tego kawę wypiliśmy w biurze Tymona, po czym on pojechał swoim autem na to jakieś spotkanie, a ja swoim do sztabu Flotylli Obrony Wybrzeża. Umówiliśmy się, że jak skończę z nimi, to zadzwonię.

Z Ewą i Krysią zjechałyśmy się idealnie za osiem dziesiąta koło gmachu dowództwa. Nie chciało mi się wylatywać z samochodu do budki wartowniczej, tłumaczyć, że ja do szefa, czekać, aż młodzian się upewni, wlatywać z powrotem do samochodu i wjeżdżać na parking. Stanęłam sobie na krawężniku. Ewa natomiast, która lubi być traktowana z należytym szacunkiem, podjechała przed samą bramę i zaparła się prawie reflektorami w sztachetkach. Uzbrojony młodzieniec natychmiast popędził do niej, prawdopodobnie tłumacząc, że parking jest dla dowództwa i dla nikogo więcej. Podeszłam do nich i usłyszałam odpowiedź mojej przyjaciółki:

– Młody człowieku! Przyjechałyśmy z telewizji do waszego dowódcy! Czy nikt pana nie uprzedził? Jak to jest w ogóle możliwe? Proszę otworzyć mi tę bramkę, bo zamierzam wjechać! Tam widzę wolne miejsca!

W tej samej chwili z parkingu za bramą ruszył czarny ford i też podjechał do bramy, tyle że z drugiej strony. Przez moment wyglądało to na pat, bo wartownik nie wiedział, czy ma otwierać oficerowi, który i tak nie mógłby wyjechać, bo drogę tarasowała Ewa, czy dzwonić gdzieś tam w sprawie bab z telewizji i stał jak słup. Nagle Ewcia wysunęła głowę przez okienko i wydała z siebie gromki okrzyk:

48
{"b":"100445","o":1}