Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Maksio! A co ty tu robisz?

Z forda wyjrzała najpierw przepiękna głowa o kształcie patrycjuszowskim, a potem wypadł z impetem przecudnej urody oficer, bardzo bogato udekorowany galonami. Pańskim gestem nakazał wartownikowi otwarcie spornej bramy, przy czym Ewa musiała jednak nieco się odsunąć. Uczyniła to i też wypadła z impetem z samochodu. Po czym zrobili z cudnym oficerem niedźwiedzia, chichocząc i pokrzykując. Trochę to trwało, przez ten czas my z Krysią stanęłyśmy obok, a spłoszony wartownik pogadał z kimś tam przez interkom.

– Dziewczyny – powiedziała lekko zasapana Ewa, wydobywając się z uścisków wspaniałego oficera – to mój ukochany przyjaciel i ulubiony narzeczony, którego nie widziałam od czasów maturalnych. On jest książę. Maksiu, czy ty tu może jesteś dowódcą?

– Jeszcze nie – rzekł dyplomatycznie Maksio. – Panie pozwolą że się przedstawię: Maksymilian Pfaffenhoffen, do usług!

– Bardzo nam miło – powiedziałyśmy jednym głosem, po czym z Kryśką wymieniłyśmy nazwiska. Byłyśmy olśnione zarówno aparycją pana Maksia, jak i jego książęctwem, które w oczy biło.

– Maksiu – Ewa błyskawicznie wyciągnęła z torebki wizytówkę – musisz do mnie zadzwonić! Musimy się spotkać! Tylko że my teraz mamy interes do twojego szefa i już pędzimy, bo tempus fugit, a nie wypada się spóźniać. Co ty w ogóle jesteś – tu wskazała na imponujące galony – admirał?

– Tylko komandor porucznik. – Maksio uśmiechnął się mile. – Chyba to po was?

Wartownik najwidoczniej zawiadomił kogo trzeba, bo w naszym kierunku zdążał kolejny przepiękny oficer z mniejszą nieco ilością złota na rękawach. Pożegnałyśmy się spiesznie z olśniewającym, księciem komandorem Maksiem, który wycofał szybko forda, aby Ewka mogła jednak wjechać na parking dowództwa flotylli.

Istotnie, był to wysłannik samego szefa. Wprowadził nas do budynku, po czym przekazał w ręce kolejnego oficera. Ten przeprowadził nas przez kilka korytarzy i otworzył drzwi, za którymi czekał jeszcze nie dowódca, ale następny oficer, który przedstawił się nam jako adiutant dowódcy, kapitan Taki-a-taki. Nie patrzyłyśmy na siebie z obawy, że zaczniemy nieprzyzwoicie chichotać – tylu kapitanów do trzech skromnych telewizorek!

Ostatni kapitan zastukał do drzwi ze złotą tabliczką i oczom naszym ukazał się nadzwyczaj przystojny starszy pan, z którego postaci biło dostojeństwo i powaga. Chichot zamarł nam w krtani.

Pan admirał przedstawił się nam z niebywałym szacunkiem połączonym z galanterią. Niemal usłyszałam szelest własnej krynoliny, wlokącej się za mną po dywanie… Boże, żaden z naszych kolegów tak nie potrafi! No, może jeden Maciek. Ale on nie stwarza takiego dystansu. W ciągu sekundy przeistoczyłyśmy się z lekko zwariowanych kobitek z telewizji w prawdziwe, stuprocentowe damy. Oczywiście, najłatwiej przyszło to Ewie, która w końcu jest hrabiną.

Obie z Krysią starałyśmy się dostosować. Sposób bycia pana admirała sprawiał, że po prostu nie można było z nim tak rozmawiać, jak do tego przywykłyśmy na co dzień. Absolutnie niemożliwe było również używanie technicznego języka telewizyjnego!

Weszliśmy do gabinetu dowódcy i usiedliśmy za stołem. Kapitan adiutant był wciąż obecny. Stał, wyraźnie na coś czekając.

– Czy pozwolą panie, że zaproponuję małą kawę albo może herbatę, jeśli panie sobie życzą? – Pan admirał zawiesił głos.

Panie pozwoliły. Kawę.

Pan kapitan skłonił głowę i wyszedł.

A my, zgodnie z zasadą, że o interesach nie mówi się tak od razu – no i zgodnie z naszym zamierzeniem (powinnyśmy najpierw zaprzyjaźnić się z admirałem, a dopiero potem poprosić go o pożyczenie okrętu) – zaczęłyśmy rozmowę od skomplementowania owej imprezy plastyków, którym pan admirał tak dopomógł. Pan admirał kocha sztukę?

– Nie pretenduję do miana znawcy – odparł skromnie pan admirał. – Uważam jednak, że powinniśmy pomagać artystom, jeżeli tylko mamy takie możliwości. Nie jestem w tym odosobniony. Mamy tu, w dowództwie, małą galerię, wystawiamy prace amatorów, ale i zawodowych malarzy.

– Widzę tu obraz naszego wspólnego znajomego, pana Emanuela Bielskiego – powiedziałam, spoglądając na ścianę nad biurkiem dowódcy. – To świetny marynista, prawda?

– Tak, to prawda. Drugi jego obraz mam w domu. Państwo się znają?

– Oczywiście. We wrześniu byliśmy na tym nadzwyczajnym wernisażu w bunkrach. Emanuel twierdził, że gdyby nie pomoc pana admirała, nie mogliby zrobić tego tak efektownie.

W tym momencie rozległo się lekkie pukanie, drzwi się otworzyły i wszedł pan kapitan z tacą. Na tacy firmowa zastawa marynarki wojennej, kawa pachnąca upojnie. Znowu zaczęły się reweranse z filiżankami, cukrem i śmietanką. Coraz bardziej czułam się prawdziwą damą, prawie zapominając, że jestem tylko wyrobnikiem telewizyjnym.

Przy kawce jeszcze trochę pogaworzyliśmy sobie mile na tematy artystyczne. Swoboda bycia Ewki okazała się nieoceniona. Zresztą wszystkie trzy usiłowałyśmy oczarować admirała – chociaż w części tak, jak on nas oczarował od pierwszego kopa. Przepraszam: od pierwszego wejrzenia… Na ścianach wisiało parę różnych obrazków, wymieniliśmy więc na ich temat uwagi, niektóre były malowane wyraźnie przez dzieci, więc znowu pogadaliśmy o dzieciach, stąd już blisko było do Orkiestry, w końcu odważyłam się wypuścić próbną strzałę:

– Panie admirale… skoro już mówimy o konieczności pomocy dzieciom, ciekawa jestem, jakie jest pańskie zdanie na temat Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Bo wiemy, że wielu ludzi żywi wątpliwości, traktuje to jak żebractwo…

– Och, nie. – Admirał wzdrygnął się ledwie dostrzegalnie. – Na pewno nie żebractwo. Myślę, że to bardzo dobra akcja, cokolwiek by o niej mówiono. Pomagaliśmy już przy niej parokrotnie.

– To cudownie – ucieszyła się otwarcie Ewa – bo my mamy do pana admirała wielką prośbę o pomoc… właśnie w związku z Orkiestrą!

– Dla pań wszystko – powiedział admirał dwornie. – Czy mogę wiedzieć, czegóż to panie sobie życzą?

– Niedużo, panie admirale. – Krysia spuściła skromnie oczęta. – Tylko jeden okręt.

Admirał uniósł jedną brew i się uśmiechnął.

– Jeśli nie chcesz mojej zguby, kanonierkę daj mi luby – zadeklamował. – O różne rzeczy już kobiety mnie prosiły… A na co paniom okręt?

– W zasadzie dla dekoracji – powiedziałam. – Ale nie tylko. Ponieważ robimy transmisję z koncertu na plaży w Niechorzu, pomyśleliśmy sobie w gronie kolegów, że byłoby cudownie, gdyby taki okręt do nas mógł dopłynąć. Oczywiście jeżeli by to było możliwe z technicznego punktu widzenia. I ten okręt by zacumował przy pirsie, i był tam aż do wieczora. My byśmy zapowiadali jego przybycie na antenie, potem pokazalibyśmy, jak do nas płynie, potem można by zrobić wywiad z jego dowódcą, potem stałby przy tym pirsie i ludzie by go podziwiali, a na końcu wziąłby udział w Światełku do Nieba, jeszcze nie wiemy w jaki sposób, ale na pewno można by ustawić na pokładzie załogę z pochodniami.

Dopiero kiedy to wszystko powiedziałam, zrobiło mi się głupio. Boże, czego my wymagamy od normalnych ludzi! Ewa też pewnie pomyślała coś w tym rodzaju, bo zaczęła agitować:

– Zależy nam na tym, żeby pokazać, jak wielu ludzi chce pomóc dzieciom… A i dla marynarki to jest korzystne ze względu na publicity… – Zamilkła.

Admirał zastanawiał się głęboko.

– To by nie musiał być największy okręt na świecie – pospieszyła z informacją Krysia. – Nam wystarczy nawet taki mały kuter. A już będzie wiadomo, że marynarka wojenna jest z nami.

– Hm – powiedział admirał – mały kuter… Nie, nie… Ja sądzę że przyślemy okręt minowo-desantowy, tylko musimy najpierw sprawdzić, czy w ogóle będzie można do was dopłynąć. Proszę pań, umówmy się tak: najpierw zadamy pracę domową naszym specjalistom, zbadamy warunki hydrograficzne, policzymy wszystko, a jeżeli się tylko da, to okręt do was tam przypłynie.

Spojrzałyśmy po sobie z niedowierzaniem. On się po prostu zgodził!

– Panie admirale… – zaczęłam z uczuciem.

49
{"b":"100445","o":1}