Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Pan jest po prostu cudowny! – przerwała mi spontaniczna Krysia, zapominając o powściągliwości, która przystoi damie.

– Wspaniale – cieszyła się Ewa – wspaniale! Nikt w Polsce nie będzie miał czegoś takiego! A ten okręt to jest z tych dużych prawda?

– Tak, z tych największych, jakie panie mogły widzieć w naszym porcie. – Admirał uśmiechał się skromnie, ale widać było, że jest zadowolony z wrażenia, jakie udało mu się na nas wywrzeć. – Ale proszę pamiętać: wszystko zależy od warunków hydrograficznych.

– I kiedy się dowiemy o pańskiej ostatecznej decyzji? – Krysia chciała wiedzieć coś konkretnego.

– Powiedzmy… za tydzień. Czy to wystarczy?

– Oczywiście, w zupełności!

– I na jak długo chciałyby panie mieć ten okręt?

– Powiedzmy od dwunastej w południe do wieczora, do dwudziestej trzydzieści. Po Światełku mógłby już odpłynąć.

– Dobrze, to jest możliwe. Proszę zatem o telefon w przyszły poniedziałek. Nie, skąd, przecież to będą święta! W piątek proszę. Myślę, że będę miał już wszystkie dane i będę mógł podjąć decyzję.

To było hasło do odwrotu. Wymieniliśmy jeszcze kilka kurtuazyjnych zdanek i pożegnałyśmy admirała. Jeszcze dostałyśmy na pamiątkę oprawione w ramki godło flotylli i różne inne emblematy marynarki wojennej. Po jednym na twarz.

Znowu trzech kolejnych oficerów odprowadzało nas do wyjścia.

Wsiadłam do samochodu Ewy, czując, że zaraz pęknę.

Zdołałyśmy jeszcze utrzymać godność do rogu ulicy. Zaledwie Ewa skręciła, wszystkie trzy zaczęłyśmy wrzeszczeć jak szalone. Z czystej radości.

Miałyśmy okręt wojenny!

Tego nikt w Polsce mieć nie będzie!

– Żeby go jeszcze można było zlicytować – wzdychała praktyczna Krysia. – We Wrocławiu, zdaje się, licytują czołg…

– Nie bądź przepadzita – pohamowałam ją. – Najważniejsze że przypłyną i będą do wieczora! Zrobimy wywiad z dowódcą, oni są tacy piękni!

– Czekaj, czekaj – przyhamowała mnie z kolei Ewa. – Jeszcze nie wiadomo, czy przypłyną! Może się okazać, że za płytko albo że pogoda nie taka.

– Spluń trzy razy przez lewe ramię! Najważniejsze, że chcą. Nawet jeżeli teraz coś walnie, to już nie nasza wina. Ty, słuchaj co to za jeden, ten twój Maksio? Naprawdę książę?

– Naprawdę. Jego rodzice i moi przyjaźnili się jeszcze przed wojną. Drugą światową. My już jesteśmy powojenni. Chodziliśmy do jednej szkoły. Maksio jest trochę starszy, ale lubił rozrywki i powtarzał różne klasy. W maturalnej nam się udało być razem.

– W Szczecinie?

– Nie, w Poznaniu. Powiem wam, dziewczyny, prawdę: Maksio był mój pierwszy…

– Narzeczony?

– Kochaś! W tej maturalnej klasie. Potem poszliśmy na studia na rolnictwo, razem, tylko że Maksio poleciał z pierwszego roku.

– Za pochodzenie?

– Nie, za nieróbstwo. I wojsko go capnęło, to znaczy marynarka wojenna. Jakoś mu się spodobało, potem kończył te różne uczelnie, ale o tym to ja się już dowiadywałam z trzeciej ręki, bo kochany Maksio przestał do mnie pisać, jak tylko zaczął studiować. A mnie też w międzyczasie przeszło.

– A jak on się w ogóle dostał na wojskową uczelnię z takim po chodzeniem, bezet i książę, i z takim nazwiskiem na dodatek?

– Podejrzewam, że z pochodzenia nie starał się spowiadać, a nazwisko ma dziwne, kto to u nas wiedział, że arystokrata? Jakby się nazywał Radziwiłł albo Tyszkiewicz, albo Potocki, to chłopcy by wyniuchali, bo w końcu wszyscy czytali Trylogię. A taki Pfaffenhoffen się szwarcował. On nigdy nie miał tak naprawdę serca do rolnictwa, ale mamusia z tatusiem chcieli, żeby ziemianin wiedział, co się robi z ziemią.

– Były ziemianin – wtrąciła Krysia.

– Były. Tak czy inaczej, muszę się z nim spotkać, bo widzę, że wciąż mi się podoba i serce mi lata na jego widok! A propos serce lata, Wika, jak tam ten twój?

– Och – jęknęłam, bo dotarło do mnie, że dojeżdżamy już do promu. – Miałam do niego dzwonić! Poza tym mój samochód został przy tej całej marynarce! Czekaj, nie stawaj w tej kolejce! Musisz mnie zawieźć z powrotem!

Ewa powiedziała kilka słów, które z pewnością nie przystoją damie, a zwłaszcza hrabinie, po czym kilkoma nerwowymi ruchami wymiksowała się z kolejki aut czekających na prom. Zawróciła w stronę, skąd przyjechałyśmy.

Zadzwoniłam do Tymona na komórkę. Odebrał.

– Wiko, teraz nie mogę – powiedział oficjalnie. – Będę zajęty do jakiejś trzeciej. Zostaniesz w Świnoujściu do tej pory?

– Nie, będę jechać. Zadzwonię do ciebie wieczorem. Na razie.

– Na razie, pa.

Kochane koleżanki patrzyły na mnie jak dwie hieny. Ewa usiłowała jednocześnie lewym okiem obserwować ulicę, po której jechałyśmy.

– Czego się gapicie? – powiedziałam. – Zajęty jest. Pracuje.

– Teraz jest zajęty – powiedziała powoli Ewa – ale siedzisz tu przecież od soboty.

– Od piątku – sprostowałam.

– No i co? – zapytały obie jednocześnie.

– No i dużo. Stój, Ewa, ja tu wysiadam.

– Nie, nie, poczekaj; Krysia, a może byśmy tak coś zjadły przed podróżą?

– Jak najbardziej – zgodziła się Krysia natychmiast. – Na tej ulicy w poprzek jest fajna pizzeria.

– Od zapachu pizzerii mnie mdli – zaprotestowałam.

– To siądziemy przy drzwiach. – Krysia była bezlitosna. – Zresztą, tam jest dobra wentylacja.

Ewa z piskiem zahamowała przed pizzeria. Wepchnęły mnie do środka i zamówiły trzy średnie pizze „specjalność firmy, czyli wszystkiego po trochu”.

– Dobrze. A teraz gadaj – stanowczo nakazała Ewka. – Jak było?

Przed oczami stanęło mi, jak było. Poczułam, że mięknę w środku.

– Och, dziewczyny… To się po prostu nie da wyrazić słowami…

– Zakochała się beznadziejnie – zawyrokowała Krysia. – Co on takiego ma?

– W jakim sensie? – zapytałam, bo nie wiedziałam, czy jej chodzi o materialne dobra czy o cechy charakteru Tymona.

– Co ma w sobie – sprecyzowała Krysia.

– Mnóstwo zalet. Przecież go znasz, byłaś w Danii!

– Ale ja nie byłam – powiedziała Ewa. – Gadaj. Najlepiej po porządku. Przyjechałaś…

– Przyjechałam i nadziałam się na jego żonę.

– Nie żartuj!

– Nie żartuję. Ona życzyła sobie zostać w domu, więc my z Tymonem pojechaliśmy do leśniczówki i siedzieliśmy tam do dzisiaj rano.

– I coście tam robili? – zapytała Krysia. – W leśniczówce, środku zimy.

– Nie bądź naiwna – skarciła ją Ewa. – Co mogli robić? Ty powiedz lepiej, czy ponawiał oświadczyny.

– Nie ponawiał. Nie mówiliśmy o tym. Myślisz, że już mnie nie chce?

– A ty jego chcesz?

– Oczywiście!

– Na męża? I ojca?

– Chyba chcę…

Krysia obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem.

– To znaczy, że robimy razem ostatnią Orkiestrę? Będziesz się zwalniać?

– Zwariowałaś? Dlaczego ostatnią? Jakie zwalniać?!

– No a jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież on ma tu dom, tu pracuje. I co, on będzie tu, a ty w Szczecinie? Jak to będzie wyglądało?

– Może mogłabym dojeżdżać – mruknęłam, nie wierząc w to co mówię.

Obie spojrzały na mnie tym razem z politowaniem.

– A on by się nie przeniósł?

– Nie pytałam. Mówił, że nie lubi Szczecina, a lubi Świnoujście. Może dlatego, że w Szczecinie mieszka ta jego żona straszna. Wiecie, ona doszła do wniosku, że to dziecko jest Tymona…

– A on co na to?

– Nie dementował.

– No to masz problem. – Krysia westchnęła.

Po czym rzuciłyśmy się na pizzę, którą nam właśnie doniesiono.

Wieczorem zadzwonił Tymon.

– Nie gniewasz się, mam nadzieję… Naprawdę nie mogłem rozmawiać.

– Rozumiem. A teraz możesz?

– Teraz mogę. Ale wolałbym nie przez telefon. Przyzwyczaiłem się, że mam cię pod ręką. Podobało mi się. Słuchaj, najważniejsze o co cię chciałem spytać…

„Czy za mnie wyjdziesz” – pomyślałam z nagłym i kompletnie bezsensownym lękiem.

– Idą święta, nie chciałabyś spędzić ich ze mną?

– Pewnie, że bym chciała – powiedziałam z ulgą. – Ale muszę pomyśleć. Zawsze spędzaliśmy te święta rodzinnie, zwłaszcza Wigilię. A ja się ostatnio trochę z nimi pogryzłam, to mnie dręczy Wigilia byłaby dobrym pretekstem do pogodzenia się.

50
{"b":"100445","o":1}