Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Dał temu wyraz najstarszy z nas, kolega z lokalnego dziennika, niejaki Włodek, proponując totalnego brudzia.

– Kochani – powiedział – przyjechaliśmy tu wszyscy w tym samym celu. Żeby dać świadectwo prawdzie. Jak znam życie, prawda będzie po naszej stronie. To nas łączy. Wypijmy ten szlachetny trunek i od tej chwili mówmy sobie „ty”!

Nagrodziliśmy wystąpienie oklaskami. Podnieśliśmy kielichy (ja z mineralną), ale jeszcze kolega z radia wniósł poprawkę płynącą z rozsądku:

– Z jednym wyjątkiem, kochani – rzekł stanowczo. – Kolegów prasowców to nie dotyczy, ale pani Wiktoria, to znaczy Wiktoria mnie chyba wyczuwa?

– Z wyjątkiem anteny – powiedziałam. – Na antenie pozostajemy z panem Tymonem i panem inspektorem na pan!

– Zgadza się – powiedział radiowiec. – Panowie rozumieją? Na antenie nam nie wypada; nam, to znaczy wam też.

– Absolutnie rozumiemy – oświadczył inspektor, również w imieniu Tymona. – Nie możemy ryzykować, że ktoś uzna nas za towarzystwo wzajemnej adoracji.

Nic już nie stało na przeszkodzie i wypiliśmy toast, powtórnie wzniesiony przez Włodka. Przez chwilę napotkałam wzrok Tymona. Uśmiechnął się.

– A gdyby jednak okazało się, że jestem hochsztaplerem? – powtórzył pytanie, które zadał mi przy pierwszym spotkaniu.

Odpowiedział mu chóralny śmiech.

– To byśmy to pracowicie opisali! – zawołała radośnie Hanka ze świnoujskiej gazety.

– I mielibyśmy większą oglądalność – zauważyła Krysia. – U nas lepiej się sprzedaje hochsztaplerstwo i aferalność prawdziwa od pomówionej.

Posypały się kolejne domniemania. Wszystko to razem wzbudziło w nas ogromną wesołość. Prawie zapomnieliśmy, że jesteśmy tu w jakiejś sprawie.

Tymon nie zapomniał. Śmiał się razem z nami, ale nie była to wesołość do końca autentyczna. Może myślał o tym, że niezależnie od tego, czy jest hochsztaplerem czy przyzwoitym człowiekiem, już go w jakimś sensie wykończono.

Odechciało mi się śmiać. Znów poczułam zmęczenie. Towarzystwo bawiło się świetnie i nikt nie myślał o tym, że trzeba będzie wstać w środku nocy, ale żadne z nich nie było przecież w ciąży! Chętnie wymknęłabym się po angielsku, ale siedziałam w środku, upchnięta między Pawła i Włodka.

– Przepraszam was, kochani. Ja wiem, że jest idiotycznie wcześnie, ale nie czuję się dobrze i idę spać. Spotkamy się na nabrzeżu. Bawcie się cudnie, pa, pa, dobranoc.

I zaczęłam się wygrzebywać spomiędzy kolegów. Nie doceniłam jednak życzliwości mojej ekipy.

– Wicia, co ci jest? – spytał gwałtownie Paweł, przytrzymując mnie za ramię. Krysia zerwała się na równe nogi. Marek znieruchomiał.

– Mam lecieć po samochód? – spytał niepewnie.

Przy stole zrobiło się cicho i wszyscy spojrzeli na mnie. Tymon był zaniepokojony. Musiałam wyjaśnić sprawę.

– Nic mi nie jest! Zmęczyłam się tą podróżą. Chcę się położyć.

– Aaaa, to nie przeszkoda! Wszyscy jesteśmy zmęczeni podróżą! – zawołał Włodek, a reszta nieuświadomionych natychmiast zawtórowała mu zgodnie:

– Siadaj, Wicia! Nie rób nam przykrości!

– Spanie o tej porze szkodzi.

– Telewizja musi napić się z prasą!

Nie wytrzymałam i trzepnęłam Pawła przez rudy łeb.

– Widzisz, coś narobił, histeryku?

Reakcja była błyskawiczna. Paweł zerwał się i powiadomił wszystkich obecnych:

– Proszę państwa! Wicia rzeczywiście musi iść odpocząć. Wicia jest w ciąży! Nie można jej tak eksploatować! Bo jeszcze dzidziusiowi zaszkodzi i będziemy mieli zbiorowe wyrzuty sumienia!

Towarzystwo zaakceptowało tłumaczenie. Rozległy się przychylne okrzyki i przepuszczono mnie do drzwi. Widziałam, że z drugiej strony przepycha się Tymon.

– Odprowadzę tylko Wikę do hotelu i wrócę do was – powiedział do najbliżej siedzącej Krysi.

Włodek już wznosił kolejny toast:

– Koleżanki i koledzy: zdrowie dzidziusia!

– Zdrowie! Jak będzie chłopiec, nazwij go Hamlet! Na cześć gościnnej Danii!

– A jak dziewczynka, Szprotka!

Wydostałam się wreszcie i dotarłam do szatni, a właściwie przedpokoju, gdzie na hakach wisiała nasza garderoba. Bez dozoru, ale Duńczycy nie kradną, więc nie trzeba tam pilnować ubrań. Tymon odprowadził mnie do hotelu, przy czym miałam wrażenie, że po drodze cały czas oboje powstrzymujemy się dzielnie od rzucenia się sobie w objęcia.

Na pewno mi się tak tylko zdawało. To znaczy, jeżeli o niego chodzi, bo moje własne uczucia już mi się chyba wyklarowały. Ale nie miałam już sił na ich precyzowanie. Runęłam spać z wizją nieco ponurego, ale jednak uśmiechniętego Tymona pod powiekami.

Poniedziałek, 13 listopada

Morderczy dzień. Zaczął się w środku nocy.

Troskliwy Pawełek przyleciał pod drzwi słuchać, czy się ruszam, już o wpół do piątej. Wygrzebaliśmy się i średnio przytomni zjedliśmy, co nam zaspane Dunki przygotowały. Oczywiście, Tymon załatwił to wcześniej, bo nam by do głowy nie przyszło i pojechalibyśmy do roboty na głodniaka.

Potem Marek poszedł na parking po samochód i wrócił, używając wielu wyrażeń nigdy niestosowanych w dyplomacji. Z jego kwiecistej przemowy wynikało, że wczorajszą pogodną skandynawską jesień zastąpiła zajadła skandynawska zima.

Pozakładaliśmy na siebie wszystko, cośmy przewidująco pozabierali i wyszliśmy z hotelu. Natychmiast cofnęło nas z powrotem. Zaangażowaliśmy maksimum siły charakteru i wyszliśmy jeszcze raz.

Zawieja. Po prostu. Krysi po raz pierwszy w karierze nie udało się załatwić dobrej pogody na zdjęciach.

Marek robił, co mógł, żebyśmy dojechali w całości i nawet dojechaliśmy, ale co przeżył, to jego.

Droga była po prostu upiorna, więc spodziewaliśmy się wszystkiego najgorszego po dotarciu do portu. A tymczasem tam właśnie wicher jakoś złagodniał, tylko ta śnieżna zawierucha hulała sobie malowniczo.

Z daleka dostrzegliśmy stojące przy kei kutry, przy których kręcili się ludzie. Podjechaliśmy i od razy wyciągnęliśmy sprzęt, bo ta zawieja może i była wredna, ale za to fajnie wyglądała. Nabrzeże oświetlone było silnymi lampami, tak że nawet Paweł nie pyskował, że mu za ciemno. Wyjął kamerę, zabezpieczył przed wilgocią przezroczystym pokrowcem, zwyczajowo acz nieprzyzwoicie zwanym kondonikiem i ruszyliśmy do boju.

Dopiero w bezpośredniej bliskości kutra poczułam smrodek ryby. Ciekawostka. U nas w kraju, jak już jest przetwórnia, to rybi cuch leci na trzy kilometry dookoła. Okazało się, że to z powodu sposobu, w jaki rybka dostarczana była do mączkami. Żadnego przenoszenia skrzynek i sypania rybim śmieciem po drodze. Ogromna rura wyłażąca nie wiadomo skąd sięgała głęboko do ładowni. Jednostajny łomot świadczył o tym, że rura pracuje i zasysa kontrowersyjne szprotki, przenosząc je bezpośrednio do przetwórni.

Paweł z miejsca przejął się atmosferą pracy, wziął kamerę na ramię i poszedł filmować to wszystko – te kutry w zamieci, pracujących ludzi, krążące mewy, oświetlone niesamowitym blaskiem reflektorów na tle czarnej wody. Obrazki!

Poczułam, że ktoś obejmuje mnie z tyłu za ramiona. Tymon, oczywiście… bo któż by?

– Jak samopoczucie? Nie wiem, czy to już pora na „dzień dobry”…

– Witaj, aferzysto. Jakie dzień dobry, środek nocy polarnej!

– Fatalnie wyszło z tą pogodą, a tak było ładnie! Wprawdzie jakieś tam prognozy niepomyślne były, ale miałem nadzieję, że się omsknie. Jak spałaś?

– Dobrze, tylko krótko! – Zaśmiałam się. – Cieszę się, że cię widzę – wymknęło mi się kompletnie bez sensu.

– Nie masz pojęcia, jak ja się cieszę, że ciebie tutaj widzę.

Oprzytomniałam.

– A właśnie. Gdzie reszta?

– Dziennikarze poszli na kawę, tu jest taki mały barek. A kontroler kontroluje!

– Nie żartuj, naprawdę?

– Naprawdę. Wygląda to dosyć śmiesznie, pamiętasz, jak on wczoraj płakał, że przyjechał w celu zrobienia z siebie idioty? No i właśnie go robi.

– Co, mierzy rybki centymetrem krawieckim?

– Nie, linijką szkolną…

– No nie, ja cię proszę!

34
{"b":"100445","o":1}