Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Dyrektor się nie martwi – powiedziała Krysia, która w stosunku do Karola zawsze używała tej dziwnej formy grzecznościowej, ponieważ nie pamiętała, czy na jednym pikniku firmowym przeszła z nim na ty czy nie. – Dyrektor nam zaufa. My jesteśmy starzy fachowcy, jak mówimy, że będzie dobrze, to będzie. Teraz mamy jeszcze jakiś miesiąc na udoskonalanie tego wariantu A, na różne poprawki i dodatki.

– Jakie poprawki?

– Nie wiemy – powiedziałam. – Gdybyśmy wiedzieli, to one już by tu były, w tym kwicie. Jeszcze mamy miesiąc, jak słusznie zauważyła Krysia, a przez miesiąc mogą się pojawić na horyzoncie różne atrakcje, o których dzisiaj nie mamy pojęcia.

Maciek dopił kawę.

– Mnie się wydaje, że ty nie masz wyjścia, dyrektorze. Musisz nam zaufać, że będzie okay.

Dyrektor kręcił głową powątpiewająco.

– Chciałbym… chciałbym…

– Bo teraz – kontynuował Maciek – to możemy jeszcze wiele godzin bić pianę bez specjalnej korzyści. A ja mam za pół godziny emisję.

– No dobrze – Karol przyjął postawę dyrektorską. – To jest na waszej głowie, pamiętajcie!

Wychodząc, nie mogłam sobie odmówić przyjemności.

– Dyrektorze – powiedziałam, wsuwając do gabinetu głowę, podczas gdy resztę miałam już w sekretariacie. – Zapomniałeś jeszcze się zmartwić tym, że w czasie całego programu będą nam setki ludzi z miasta latać po głowie, bo mamy dzień otwarty…

I szybko zamknęłam drzwi.

Na korytarzu Maciek z Krysią zapalili papierosy.

– Jednego nie rozumiem – mruknął Maciek, puszczając kłąb dymu. – Powiedział nam uroczyście, że to jest na naszej głowie. A na czyjej było do tej pory?

Piątek, 9 marca

Jak na facetkę ze zwolnieniem lekarskim w kieszeni jestem przeraźliwie aktywna. To wszystko, co sobie ładnie i wesoło wyssałam z palca, trzeba teraz zmienić w konkrety.

Przez kilka ostatnich dni odwaliłam setki rozmów telefonicznych z tymi wszystkimi ludźmi, którzy mają być u nas gośćmi honorowymi, i z tymi, którzy będą pracować przy imprezie. Drugie tyle rozmów odwaliła Kryśka.

A teraz padam na twarz i cały wieczór poświęcam oddawaniu się marzeniom o Tymonie moim kochanym, do którego bardzo, bardzo tęsknię.

W wolnych chwilach, oczywiście.

Sobota, 10 marca

Tymon pojawił się koło południa.

Coś mi mówiło, że może być zmęczony życiem, więc poczyniłam odpowiednie przygotowania.

Miał podkrążone oczy i wyglądał mizernie, co mnie rozrzewniło.

Jak ostatnia kapciowata żona (w ósmym miesiącu ciąży, szkoda, że jeszcze czwórka drobnych dzieci nie kręciła się nam pod nogami) posadziłam go w moim najwygodniejszym fotelu koło okna z widokiem na lipy i dęby w alejce.

Zrobiłam herbatę i podstawiłam mu pod nos.

– Boże, jak dobrze – westchnął szczerze. – Dlaczego ty nie chcesz za mnie wyjść? Miałbym tak codziennie.

– Nie licz na to – powiadomiłam go uczciwie. – Nawet gdybym za ciebie wyszła jutro, to wcale nie oznacza, że miałbyś tak codziennie. Ja jestem kobietą pracującą. W ostatnim tygodniu nadrobiłam jakiś miesiąc z tego, co przeleżałam w szpitalu.

– A jak tam dzidzia, nie protestuje?

– Dzidzia jest porządny człowiek. Zresztą czuję się świetnie. Ten szpital dobrze mi zrobił.

– To najważniejsze. Uważaj na siebie, Wikuś, ja cię proszę. Wiesz, głupio byłoby teraz coś zawalić, już tyle przeszłaś.

– Uważam. Naprawdę. Jak się tylko zmęczę, to natychmiast odpoczywam z nogami do góry! Ale jakoś się nie męczę. A to, że można zawalić, to lepiej odpukaj, parapet jest drewniany. Powiedz, co chciałbyś dzisiaj robić?

– Szczerze?

– Możesz nie mówić. Widzę po oczach. Odpowiedź brzmi: nic.

– Wika, wyjdź za mnie…

– Trafiłam, prawda? No to możesz nic nie robić. Mnie też dzisiaj rozrywki życiowe nie pociągają. Dam ci jakąś książkę albo się prześpij, a ja ci ugotuję obiad jak prawdziwa żona.

– Nie żartuj…

– Naprawdę. Coś mi mówiło, że będziesz zmęczony. Byłeś znowu w Danii?

– Na Bornholmie. Opowiedzieć ci teraz czy później?

– Później. Naprawdę się prześpij. Chodź na kanapę, przykryję cię kocykiem.

– Wika, wyjdź za mnie. Nie chcę na kanapę, ten fotel jest genialny, będę się gapił na drzewa, bardzo lubię… – ziewnął straszliwie – drzewa…

– Masz tu taborecik, będzie ci wygodniej z wyciągniętymi nogami, strasznie długie masz, ale może się tu zmieszczą bez przestawiania mebli.

– Wyjdź za mnie, Wika – wymamrotał. – Kocham cię, wiesz?

Nie odpowiedziałam, bo nie ma sensu gadanie do śpiącego faceta.

Jednak przykryłam go kocykiem.

A potem poszłam do mojej małej kuchenki, komponować ten małżeński obiad.

Ja tak naprawdę lubię gotować, byle nie za często. I żebym miała na to czas. Nie powinno się jedzenia robić na chybcika, jeżeli ma być dopieszczone. Jeżeli ma nie być, to nie należy go robić, wystarczy zadzwonić po pizzę.

Zrobiłam żurek, bardzo dobry, ponieważ nie miałam byle jakiej kiełbasy i ugotowałam go na bazie kabanosów (Bartek robił mi zakupy). Pamiętałam o majeranku i czosnku pod koniec. Będzie z jajeczkiem.

Na drugie danie postanowiłam dać ukochanemu mężczyźnie naleśniki z serem. Nie na słodko, broń Boże. Na ostro. Cebulka i dużo pieprzu. Myślałam o upieczeniu jakiegoś murzynka, ale to już by zajęło więcej czasu.

Zanosiło się jednak na to, że zdążę upiec tort Sachera i udekorować go misternie różyczkami z marcepanu, bowiem ukochany mężczyzna wciąż spał jak suseł.

No więc ukręciłam murzynka i wstawiłam do piecyka. Ukochany mężczyzna spał nadal.

Wyjęłam murzynka.

Spał i spał. Dochodziła piąta po południu.

Bardzo ładnie sobie spał, estetycznie, nie chrapał, wcale nie wyglądał bezradnie i milusio, tylko wręcz przeciwnie, jak odpoczywający wojownik.

Słońce przewędrowało tymczasem nieco na zachód i poprzez liście drzew świeciło teraz w to okno, przy którym się wylegiwał, dając piękną kontrę na ten jego zdecydowany profil. Boże, dzięki ci za to, że nie ma rozklapanego nosa! I dużo włosów. Wciąż ciemnych, może jakieś pojedyncze srebrne nitki na skroniach… Trochę zmarszczek, nie za wiele, cera wciąż ogorzała… Jak on to robi? Na ręce zwróciłam uwagę od razu, kiedy go zobaczyłam pierwszy raz – zadbane, mocne i kształtne, teraz leżą sobie grzecznie na kocyku w szkocką kratę. Młode ręce. Ciekawe, ile on ma lat? Muszę go zapytać.

Drugie dziecko moglibyśmy mieć razem… Fajne by było, zapewne.

Gdybym za niego wyszła, czego jednak nie zamierzam uczynić z powodu nałogu telewizyjnego.

Słońce poszło jeszcze trochę w prawo i teraz świeciło mu prosto w zamknięte oczy. Otworzył je i spojrzał na mnie od razu całkiem przytomnie.

– Wika, kochanie… Chyba strasznie długo spałem?

– Pięć godzin mniej więcej.

– Przepraszam cię najmocniej, ale stworzyłaś mi takie warunki… – Wygrzebał się z kocyka i rozprostował tę swoją wysoką sylwetkę. Chyba zeszczuplał ostatnio. – Coś tu ładnie pachnie.

– To kombinacja czosnku z ciastem czekoladowym. Czekaj podgrzeję ten żurek, bo już pewnie zimny, a ty możesz się odświeżyć przez ten czas.

Pocałował mnie i poszedł do łazienki.

Zadumałam się nad garnkiem z zupą.

Zupełnie przyjemne te domowe czynności. Zapewne dlatego, że oddaję im się na cześć człowieka, którego kocham. No i jednak nie robię tego stale. Gdybym miała pożegnać studio i wóz transmisyjny, i kamerę z Pawełkiem na dokładkę, i montaż z Mateuszem, i Maćka, i Krysię, i zastąpiła to gotowaniem żurku i smażeniem naleśników… nawet dla ukochanego mężczyzny…

No, nie wiem.

Ukochany opuścił łazienkę, rozsiewając wokół siebie subtelny zapach Armaniego w wersji dla facetów.

– Siadaj – powiedziałam, wskazując mu miejsce przy kuchennym stole. – Poczuj się jak zadbany mąż. Mam nadzieję, że lubisz żurek na kabanosach.

– Na kabanosach… jasne. Na drugie masz ostrygi na świeżym masełku?

– Nie, naleśniki na świeżym masełku. Z serem. Na ostro i na chrupko.

71
{"b":"100445","o":1}