– Panie Tymonie, bardzo pana przepraszam, nie mogę się z panem dzisiaj spotkać. Niespodziewane przeszkody natury prywatnej. Ale nie chciałabym zostawić sprawy odłogiem ani chwili dłużej, niż muszę. Jutro i pojutrze w zasadzie święta. Czy w czwartek będzie pan uchwytny w Świnoujściu? Powinnam tam jechać jeszcze w innej sprawie, to sobie połączę dwa wyjazdy.
– Czytała pani?
– Czytałam. Bardzo efektowne. Może trochę za efektowne. Musimy porozmawiać, potrzebuję więcej informacji.
– Dobrze. Będę na panią czekał. Gdzie pani sobie życzy przyjechać? Firmę mam w zasadzie w domu, ale możemy się spotkać gdziekolwiek.
W domu ma firmę! Doskonale, nie muszę kombinować, jak by tu zobaczyć ten jego dom.
– Przyjadę do pana do domu. Proszę mi podać adres.
Umówiliśmy się na dwunastą. Zdążę spokojnie zasięgnąć o nim języka u paru znajomych osób. Takie nieoficjalne drogi są czasem bardzo pożyteczne.
Zresztą mogę języka zacząć zasięgać już, za pomocą telefonu. Zadzwoniłam przede wszystkim do jednego takiego rybaka, bardzo porządnego człowieka, ale go nie zastałam. Więc spróbowałam do Emanuela, w końcu na jego wernisażu poznałam pana W.
Najpierw pogadaliśmy sobie trochę o bunkrach – mają się świetnie, remont idzie do przodu jak przeciąg, wiosną będzie otwarcie, dostali papiery na te bunkry na dwadzieścia lat. Rewelacja…
Potem zapytałam go po prostu o gangstera.
– Bzdura, Wikuś, straszna bzdura. Czytałem dzisiaj w gazetach. Słuchaj, ja ci wiele nie powiem, bo się na rybołówstwie nie znam, ale powiem ci o Tymonie: to jest świetny człowiek. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł robić jakieś machloje kosztem kolegów. Nie on! Przecież jeszcze niedawno był prezesem tego ich stowarzyszenia armatorskiego! Tu coś śmierdzi, ty to sprawdź.
– A te jego powiązania? Mafia rodzinna?
– Nie wydaje mi się. Żonaty jest rzeczywiście z córką byłego wojewody, ale to jeszcze z czasów PRL. Poza tym będzie się z nią rozwodził, coś słyszałem, od lat są w separacji. Ale więcej nic konkretnego ci nie powiem. Słuchaj, zadzwoń do Józefka Śpiewaka, to jest taki rybak, oni kiedyś łowili w parze, Józefek Wojtyńskiego dobrze zna, a to przy okazji mój przyjaciel, powołaj się na mnie.
– Masz do niego numer?
– Notuj…
Ale rybaka Józefka w domu nie było. Może poszedł na cmentarz, sprzątać groby.
Wszystkich Świętych na karku. Zawsze szliśmy na groby dziadków całą rodziną. Muszę przemyśleć, co zrobię z tym fantem.
LISTOPAD
Piątek, 3 listopada
Święto Zmarłych jakoś przeszło. Głównie dzięki Krzysiowi, oczywiście, i małolatowi rodzinnemu. Przyszli z komunikatem, że jedziemy na cmentarz w dwa samochody, mogę się zabrać z nimi, a rodzice pojadą swoim. Nie wspominaliśmy w ogóle o newralgicznej sprawie. Ojciec jeszcze pewnie przeżuwa, mama też, Amelia została spacyfikowana przez męża i syna. Było coś w rodzaju zawieszenia broni.
Cały czas nosiła mnie ta historia z Wojtyńskim. Z dwóch powodów. Po pierwsze, jeżeli okaże się, że sprawa jest poważna, to mam reportaż. I to niezależnie od tego, kto tu miesza, czy klasa robotnicza, czy podły kapitalista, wyzyskiwacz, aferał. Niewykluczone, że taki reportaż, podbudowany ładnymi obrazkami i nieco udramatyzowany kupią mi w Warszawie i dostanę za niego jakieś uczciwe pieniądze.
Po drugie, on mnie interesuje. Wojtyński, znaczy.
Coś w nim jest takiego, że wolałabym, żeby nie był świnią.
No więc wczoraj pojechałam o poranku do (nomen omen?) Świnoujścia. Umówiłam się nie tylko z Józefkiem, ale jeszcze z dwoma facetami znającymi się na rzeczy. Wszyscy stwierdzili zgodnie, że Wojtyński jest w porządku, na pewno nie zrobiłby nikomu świństwa i nie złamałby przepisów. Wynajmuje sobie Duńczyków, wolno mu, odstawia ryby do Danii, też mu wolno, a że naszych nie zatrudnia, to coś w tym musi być. Różne domysły mi przedstawili i hipotezy, pozostawało mi więc tylko porozmawiać z gangsterem.
Pokrążyłam trochę po Świnoujściu, bo willę upchnął pod samym lasem, już na granicy miasta. Przy okazji napatrzyłam się na różne cuda architektoniczne stawiane przez miejscowych nowobogackich. Szczególnie wzruszył mnie miniaturowy zamek średniowieczny z wieżami obronnymi, blankami, strzelnicami, lwami (wyglądały na betonowe) u bramy i ogródkiem japońskim w środku. Mostek tam był nawet nad sadzawką trochę większą od chustki do nosa. Inne domy nie były tak wykwintne, ale widać, że właściciele też robili co mogli w celu upiększenia posiadłości.
Na tle tych wytwornych rezydencji willa Wojtyńskiego przedstawiała się stosunkowo skromnie. Ładnie odremontowany poniemiecki domek, ani mały, ani duży, ogródek niewielki, głównie trawa i krzewy – ogrodnik widać postawił na to, że mu samo będzie rosło. Od tyłu posiadłość przylegała do sosnowego lasu i to było w niej najlepsze. Gangster miał dobry gust. Albo ta jego żona, wojewodzianka.
Czekał na mnie. Wyszedł się przywitać do furtki, pewnie zobaczył samochód. Uprzejmy człowiek. Albo się podlizuje. Wprowadził mnie do domu, do tej części biurowej. Nie była przesadnie obszerna i wyposażenie też miała takie sobie. Komputer, telefon, faks, parę szafek, biurko, fotele. Jako ozdoba ścian mapy nawigacyjne w antyramach. Lubię mapy nawigacyjne!
– Kawy, herbaty, może koniaku – zimno już jest…
– Kawy poproszę, dużo, jeśli można. Koniaku nie mogę, bo jestem samochodem. Cóż to, dzisiaj nic w gazetach nie było, a miała być blokada.
– Dali mi jeszcze trochę czasu. Mam się wynieść z łowiska do dziesiątego listopada. Zapowiadają, że nasyłają na mnie jakieś kontrole. Proszę bardzo, sam to chciałem zaproponować.
– W sprawie wielkości tych rybek?
– Nie tylko. Będą sprawdzać oczka sieci, kwity wszystkie, umowy, zezwolenia, całą biurokrację. Nie wiem, co wymyślą. Dlaczego pani nie przyjechała od razu z kamerą, miałaby pani bardzo ładny materiał. Pani koledzy już byli.
– No byli, byli i nakręcili rozwścieczonych rybaków, którzy zapowiadają blokadę portów. To dobre dla informacji. A ja chcę zrobić publicystykę, mam taki magazyn, to mi akurat pasuje. Nie muszę mieć materiału na wczoraj. Ale muszę najpierw porozmawiać z panem. Bo może przypadkiem pan jest w porządku.
– A jeżeli nie jestem? – zaciekawił się gangster.
– To panu dołożę – powiedziałam pogodnie.
Zamiast się zmartwić, zaczął się śmiać.
– Proszę wybaczyć – rzekł, uspokoiwszy się nieco. – To z nerwów. Niech pani pyta… o wszystko.
Najchętniej spytałabym go, gdzie podział żonę, bo coś jej tu nie stwierdzam, ale zaczęłam od innej strony.
– Najpierw powiedzmy sobie, co w tych prasowych artykułach jest prawdą, nawet dla pana – zaproponowałam. – Żeby nie wyważać otwartych drzwi. Grabi pan to nasze morze bez litości?
– A gdzie tam.
– Pańscy koledzy twierdzą, że niedługo nie będzie w Bałtyku ani jednej szprotki.
– Czytałem. A wie pani, że jest coś takiego jak limity połowów przyznawane przez Komisję Bałtycką?
– Pewnie, że wiem.
– No. I Polska swoich limitów nie wykorzystywała. A dlaczego? Bo polscy rybacy nie chcieli łowić szprota. Dopiero jak ja zacząłem na dużą skalę – ale wszystko w ramach tych limitów! – to się zdenerwowali…
– Duńczyków pan zatrudnia?
– Zatrudniam.
– A czemu nie naszych rybaków? Przecież oni nie mają z czego żyć?
– Proszę pani, ja chciałem zatrudnić naszych rybaków. Ale oni nie lubią podpisywać umów. Bo jeśli przypadkiem znajdą w morzu coś lepszego niż szprotka, to mnie oleją… och, najmocniej przepraszam…
– Ależ proszę. I co?
– Będą łowili na przykład dorsza, bo mogą go drożej sprzedać. Komu innemu. A ja zostanę z ręką w nocniku… och, przepraszam…
– Niech pan już nie przeprasza, tylko opowiada.
– Nie wywiążę się oczywiście z moich umów z przetwórnią, dla której te szprotki łowimy. Wtedy zapłacę karę. A Duńczycy, jeśli już się do czegoś zobowiążą, dotrzymają umowy, choćby pioruny biły.