Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Gangsterowi pewnie nie wypada uściskać pani redaktor na oczach tłumów?

– A co to za tłumy, paru żurnalistów. Ale chyba rzeczywiście lepiej nie.

Na nabrzeżu w istocie kłębił się tłumek dziennikarzy z prasy, radia i lokalnej telewizji. Rzucili się na Wojtyńskiego jak sępy na padlinę.

A my pojechaliśmy do domu co koń wyskoczy, bo jeden mój kolega z informacji czekał na materiały. Założyliśmy bowiem małą spółeczkę: on mi dawał swoje informacyjne archiwalia, a ja jemu – moje publicystyczne bieżączki. W ten sposób on sobie robił wszystkie Wiadomości, Panoramy i Teleekspresy, a ja w razie potrzeby miałam całe jego bogate archiwum zdjęciowe z różnych okresów do wykorzystania w moim magazynie.

Piątek, 10 listopada

Tym razem to właśnie kolega z informacji był pierwszy. Zadzwonił do mnie o świcie, czyli koło dziewiątej rano. Właśnie jechałam do roboty i byłam na trasie szybkiego ruchu.

– Mów szybko, bo muszę biegi zmieniać!

– Słuchaj, mam wiadomość od protestujących rybaków! Oskarżają Wojtyńskiego o to, że łowił za małe szprotki, niewymiarowe! Oraz dużo dorsza i łososia przy okazji. Że te kutry popłynęły do Danii, żeby nie można ich było skontrolować.

– O, skunksy! A co na to Wojtyński?

– Nie mogłem się do niego dodzwonić, telefon mu się prawdopodobnie urywa.

– W gazetach jeszcze nie było? Zauważyłabym!

– Nie, nie było, będzie dzisiaj w radiu i u nas. Gazety dadzą jutro, pewnie razem z jego komentarzem. Ale i tak jest na razie jeden zero dla nich.

– Więcej, niestety. Czekaj, za dziesięć minut będę w firmie, to spróbuję zadzwonić.

Przerwałam rozmowę i udało mi się nie rozjechać jadącego przede mną lewym pasem seicento. Wyło, rzęziło, ale pruło jak na Rajdzie Monte Carlo. Ambitne maleństwo.

Jeszcze na parkingu zaczęłam wydzwaniać Wojtyńskiego z komórki. Rzeczywiście, była zajęta i już. Ponawianie połączenia nic nie dawało.

Wściekła, dotarłam do redakcji. Otwierałam drzwi, kiedy mój telefon odezwał się ochoczą irlandzką melodyjką.

– Wojtyński.

– Panie Tymonie, czy pan już słyszał o nowym pomyśle swoich kolegów rybaków?

– Że łowiłem za małe szprotki? Wiem, przeciekło. Teraz będę łobuzem, który doprowadza stado szprota do wyginięcia, niszczy młodzież. Bezwzględna świnia. Nieźle.

– I co pan na to?

– Właśnie myślę. Oni to dzisiaj na pewno podadzą w radiu i telewizji; jutro w gazetach, tych, które wychodzą w sobotę, powinna być moja odpowiedź. Niech mi pani powie: czy dziennikarze zgodziliby się jechać do Danii – na mój koszt – i uczestniczyć w kontroli na duńskim nabrzeżu, tam gdzie te szprotki odstawiamy? Chyba nikt nie posądzi duńskiej fiszkontroli o stronniczość. Zresztą mógłbym zabrać też polskich inspektorów.

– Dziennikarze mogliby się zgodzić. Ale lepiej chyba na koszt redakcji. Bo natychmiast byłoby, że pan ich przekupuje wycieczką do Danii. Nie wiem, jak z polskimi inspektorami, bo dla nich delegacji na pewno nie będzie, ale ich może mógłby pan zabrać. I najlepiej przedstawiciela tych protestantów. Może pan Kratky by pojechał?

– Kratky… Wątpię, on nie lubi konkretnych argumentów, zwłaszcza na swoją niekorzyść. Przecież on doskonale wie, że ja nie łowię niewymiarowych ryb. Pani by pojechała?

– Jeżeli tylko Krysia znajdzie forsę w budżecie. Pojechalibyśmy, oczywiście. A nie może pan ogłosić konferencji prasowej dla polskich dziennikarzy w Danii? To daleko? Z której strony?

– Daleko, niestety. Nie od Kopenhagi, tylko wręcz przeciwnie nad samym Morzem Północnym. Na zachodnim wybrzeżu Jutlandii.

– No dobrze, ale i tak trąbią o panu wszystkie najpoważniejsze media. Przynajmniej niektóre powinny mieć forsę albo może korespondentów. Nie wiem. Przecież pan zna tych dziennikarzy, którzy o panu piszą, niech pan do nich zadzwoni i powie, co jest na rzeczy, to pan się zorientuje, czy chcieliby pojechać.

– A pani sprawdzi ten swój budżet…

– Sprawdzę i natychmiast dam panu znać. Kiedy by to było?

– W poniedziałek chyba, wcześnie rano, trzeba by już tam być przy kontroli. No więc w niedzielę warto się przespać w hotelu, tam jest taki mały hotelik, to już bym wszystkim miejsca pozamawiał.

– No dobrze, to działajmy…

– Boże, nie pomyślałem…

– O czym?

– W pani stanie… Ależ ze mnie bezwzględny idiota! Pani Wiko, pani jednak nie powinna jechać. To kawał drogi. Wymęczy się pani.

– O nie, kochany! Takiej przyjemności sobie nie odmówię! A czuję się bardzo dobrze i nic mi się nie stanie. Samochód mamy wygodny, prom też, jak sądzę. Nie mówmy o tym więcej. Jadę i już.

– A jeśli poczuje się pani gorzej?

– To mnie będziecie ratować. Jacyś lekarze w tej Danii chyba są, odpukać…

– Podobno są. Pani Wiko, jest pani cudowna, mówiłem to pani może?

– Niestety, zaniedbał pan. Proszę mi to mówić jak najczęściej. Do usłyszenia.

– Jeżeli pani się do mnie nie dodzwoni, proszę nie próbować. Oddzwonię po pani pierwszym telefonie.

– Powodzenia.

– Dziękuję.

– No to na razie, bo nigdy się nie rozłączymy…

Podrywa mnie, czy co?

– Może to by nie był zły pomysł…

– Panie Tymonie, szprotki czekają!

Wyłączyłam komórkę pierwsza. I natychmiast zadzwoniłam do kolegi z informacji.

– Filip, słuchaj! Wojtyński woła dziennikarzy do Danii, żeby się sami przekonali, że szprotki w ładowniach są w porządku. Dziennikarzy, naszych inspektorów – żeby nie było mowy, że duńska kontrola oszukuje, i kogoś z protestujących. Niech on ci to wszystko powie przez telefon, obrazki przecież masz. Ja prawdopodobnie pojadę tam z ekipą, więc dostaniesz korespondencję. A jak wrócę, masz pierwszeństwo do moich obrazków. Jakbyś się nie mógł do niego dodzwonić, zgłoś się do mnie!

Potem poleciałam do Krysi, która natychmiast postanowiła, że teraz też pojedzie robić dźwięk za Bereta.

– Bał się kutra, to powinien też bać się promu – powiedziała stanowczo. – Prom też kiwa! „Heweliusz” się utopił.

– Krysia, a my mamy pieniądze?

– Mamy, nie mamy, ty się nie martw. Coś mi tam zostało z poprzednich odcinków, braliśmy dużo archiwaliów, zaoszczędziłam na ekipie. Kiedy jedziemy?

– Trzeba by w sobotę, najlepiej promem do Kopenhagi, a potem i tak musimy przejechać całą Danię, bo to jest gdzieś nad Morzem Północnym. Albo odwrotnie: jechać przez Niemcy i przeprawić się niemieckim promem.

– Nie, lepiej naszym, zaoszczędzimy dzień. Dobra, to ja zamawiam bilety, a ty potwierdź, że jedziemy. A jak z hotelem?

– Wojtyński zamówi.

– Bardzo dobrze. Szefów zawiadomisz?

– Tak, oczywiście. Kurczę blade, jeszcze się muszę wytłumaczyć przed kierownictwem!

Kierownictwo na szczęście nie zgłaszało sprzeciwów. Program mój, informacji dostarczę, do Warszawy też pójdzie. Mogę sobie jechać. Jeżeli nie przekroczę budżetu.

No dobrze, to już Krysiowy łeb.

Komórka dzwoni. Wojtyński.

– No i jak, pani Wiko?

– Jedziemy! A jak inni?

– Nie wie pani nawet, jak się cieszę…

– Ja też się cieszę… A jak inni?

– A, inni… Też jadą. Będzie facet z RMF i troje prasowców. Teraz jeszcze spróbuję załatwić inspektorów. Pani Wiko, to miasteczko nazywa się Thyboron, będę na was czekał w hotelu. Ten sam skład, co u mnie na kutrze?

– Ten sam.

– I kiedy spodziewacie się dojechać?

– W niedzielę wczesnym wieczorem. Gdybyśmy zabłądzili, będziemy do pana dzwonić na komórkę. No to pozdrawiam.

– Do zobaczenia nad Morzem Północnym…

Ten gangster, niestety, wywołuje we mnie coraz cieplejsze uczucia. To nie jest dobrze, ponieważ…

Ponieważ co właściwie? Czy samotna trzydziestotrzyletnia dziennikarka w ciąży nie może się zakochać?

W zasadzie może, ale nie powinna na nic liczyć, nawet przygoda nie wchodzi w grę, po co komu baba w ciąży! Żeby chociaż z odchowanym dzieckiem.

Ale on też robi wrażenie, jakby…

Jakby co? Jakby co?! No to co, że robi wrażenie. Najprawdopodobniej mu zależy na dobrych stosunkach z telewizją, bo jest w trudnej sytuacji, a telewizja może mu bardzo pomóc, jeżeli go przedstawi we właściwym świetle. To znaczy w korzystnym dla niego świetle.

31
{"b":"100445","o":1}