Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Wreszcie spojrzał na mnie.

– Spodoba ci się. Ludzie wprawdzie są, ale jakby ich nie było.

Prom nam uciekł, więc stanęliśmy przy wjeździe. Postaliśmy tak parę minut i Tymon nareszcie jakby trochę się rozprężył.

– Nie wiem, jak mam cię przepraszać – powiedział. – Nie spodziewałem się jej nigdy w życiu.

– Trochę pechowo się umówiliśmy – zauważyłam. – Gdybym nie przyjechała właśnie dzisiaj, miałbyś rozwód bez kłopotu.

– Masz dla mnie tego adwokata?

– Mam sędziego. Podobno bardzo skuteczny. Ewa twierdzi, że połowę naszej firmy już rozwiódł bezboleśnie. Ale teraz to chyba nie będzie łatwe. Pani Irena twierdzi, że chce ratować małżeństwo.

– Chyba jej nie wierzysz?

– Chyba nie. Za to nie wiem, czy ona nie uważa, że to moje dziecko jest twoje.

– Bardzo dobrze. Niech sobie uważa. Ja chcę, żeby to było moje dziecko. Natomiast pamiętaj, Wikuś, że ona nie będzie miała prawa wplątywać cię w jakiekolwiek procesy, sądy i tak dalej.

– Wjeżdżaj. Patrz, już facet na nas macha, po lewej stań. Mam propozycję: nie mówmy o niej dzisiaj. Chyba, że bardzo chcesz.

– Nie, nie za bardzo. Patrz, zaczyna śnieg padać.

– To świetnie w takim razie, że ty jedziesz. Ja nie lubię po śniegu. A tak w ogóle, to gdzie jedziemy?

– Do lasu. Jest taki domek myśliwski dla specjalnych gości, za Troszynem. Jeszcze w czasach komuny tam bywały różne VIP-y. Dlatego można do niego spokojnie dojechać, nawet zimą, osobowym samochodem. Teraz też najczęściej tam siedzą jacyś ważniacy. Ale mamy szczęście, bo ważniacy, którzy mieli przyjechać dzisiaj, odwołali wizytę, a wszystkie przygotowania zostały już poczynione. To znaczy jest ciepło i jest kolacja.

– Przy świecach?

– Niewykluczone…

– Bo wiesz, kochany, zaparłam się na te świece.

Przechylił się w moją stronę i pocałował mnie.

– Tylko na świece?

– Nie, nie tylko… No i patrz, znowu zaczyna być dobrze.

– Musi być dobrze. Czemu ten głupek za mną trąbi?

– Bo nie może zjechać z promu…

– A, to my już na drugim brzegu?

Domek myśliwski okazał się bajkowy. Stał sobie w środku lasu jak chatka Baby Jagi, pomału przykrywając się śnieżną kołderką. Gospodarze, państwo Karasiowie, byli już uprzedzeni przez nadleśniczego i przywitali nas jak upragnionych gości. Wyglądało zresztą na to, że Tymon jest tam nieźle zadomowiony.

Czyżbym nie była pierwszą panią, którą tam dowiózł?

Karaś Adam, pan leśniczy zresztą, jakby wyczuł moje podejrzenia.

– Pan Tymon to u nas bywał nie raz, nie dwa – powiedział. – Ale pierwszy raz dopiero w towarzystwie, i to takiej uroczej damy!

– Przyjeżdżałeś na polowania?

Tymon pokręcił tylko głową, a pan Adam kontynuował, prowadząc nas do pokoju na piętrze:

– Pan Tymon poluje wyłącznie na ryby w wodzie. Zwierzyna w lesie go nie interesuje. W każdym razie jako trofeum. Pan Tymon tu sobie urządzał inne polowania.

– Zaciekawia mnie pan. A nic mi nie mówił, w ogóle nie wiedziałam, że zna takie cudne miejsce.

– Podoba się pani? Zobaczy pani rano, jeżeli, oczywiście, wstaniecie dosyć wcześnie. Jutro będzie słońce od rana, warto pójść do lasu.

To mówiąc, leśniczy otworzył przed nami drzwi do sporego pokoju. Bardzo stylowego. Skóry, rogi, kanapy, fotele, cieplutko, pachnie tymi jakimiś futrami, a na ścianach niesamowitej urody fotografie lasu o świcie.

– Boże, jakie piękne!

– Podoba się pani? To pana Tymona zdjęcia. Nie chwalił się pani, że taki zdolny fotograf?

– Nie zgadało się – powiedział Tymon, najwyraźniej zadowolony z mojej reakcji na jego dzieła. – No jak, przyjemne miejsce?

– Nadzwyczajne.

– Proszę pani, panie Tymonie – leśniczy był ździebko zaniepokojony – ja widzę, że państwo najchętniej by już stąd w ogóle nie wychodzili. Ale moja żona by się zapłakała; przygotowała kolację, specjalnie dla państwa, bardzo się ucieszyła, że to pan ma być, a nie ci ważniacy z ministerstwa. Bardzo proszę, zejdźcie jeszcze na parę minut, zresztą przecież musicie coś zjeść!

– Ma pan rację – powiedziałam, bo Tymon wyraźnie czekał na moją decyzję. – Jestem głodna jak wilk. Już jedno przyjęcie mi przepadło, drugiemu nie przepuszczę. A w ogóle Tymon obiecał mi kolację przy świecach!

– Będą świece – obiecał ucieszony Karaś Adam. – Proszę się rozgościć, rozpakować. Za kwadransik czekamy na dole.

I poszedł sobie.

Kwadransik spędziliśmy w ścisłym kontakcie. Rozgościć się zdążymy później.

– Byłem okropnie stęskniony – powiedział Tymon, kiedy już uznaliśmy, że czas minął. – Właściwie to dalej jestem. Ale ładnie z twojej strony, że nie odmówiłaś pani Karasiowej. Tylko uważaj, bo ona potrafi człowieka wykończyć.

– Czym?

– Żarciem. To prawdziwa pani leśniczyna, model przedwojenny. To znaczy, ona sama jest młodsza ode mnie, ale hołduje tradycjom, które wyssała z mlekiem matki, też pani leśniczyny.

– To świetnie. Ja naprawdę jestem głodna. Chodźmy, Karasie czekają.

Pani Karasiowa stała w drzwiach salonu, w pełnej gotowości bojowej. Reprezentowała ten cudowny, zanikający typ gospodyni, która nigdy, przenigdy nie zhańbi się podaniem gościom kiełbasy kupionej w sklepie. Na widok Tymona jej oblicze rozjaśniło się jak słońce.

Czy ona się w nim nie podkochuje?

Może zresztą i nie, bo mnie też przywitała szalenie serdecznie. Zapewne dlatego, że należałam do Tymona, którego najwyraźniej uwielbiała, ale jakoś tak inaczej, nie w sposób męsko-damski.

Pan Karaś zapalił świece. Pani Karasiowa zaczęła wnosić półmiski.

W popłochu spojrzałam na Tymona.

– Pani Czesiu kochana – powiedział, śmiejąc się – czy pani zamierzała nakarmić całe ministerstwo, a teraz my dwoje mamy to wszystko zjeść?

– Panie Tymonie – odrzekła Czesia Karasiowa uroczyście – żadne ministerstwo nigdy w życiu nie będzie tu miało takiego szacunku jak pan i pańska małżonka! Pan wie, dlaczego. A pani wie? Powiedział pani mąż?

Jakoś mi głupio było prostować, że niemąż. Swoją drogą byłam ciekawa, czym też Tymon tak się zasłużył poczciwej pani Karasiowej.

– A skąd, on mi nigdy nic nie mówi! – Zachichotałam, mimo woli wchodząc w rolę żony.

– Pani mąż mojemu mężowi uratował życie. Proszę, siadajcie państwo, jedzcie, a ja pani opowiem, jak było.

Siedliśmy za stołem zastawionym jak dla dwudziestu osób. Jakieś nieprawdopodobne smakołyki tu były, poczynając od bigosu, który pewnie z tydzień się gotował, poprzez różne wędliny, najwyraźniej własnego wyrobu, rosołki, barszczyki, pieczone mięsa, marynowane grzybki, pikle, śmikle – rany boskie, kto to zje!

– Niech się pani nie przeraża – powiedział uspokajająco pan Karaś, który widział, co się święci. – Zje pani tyle, ile będzie chciała. A przynajmniej ma pani wybór.

Wybór! Jak na targach gastronomicznych w Berlinie, na które to targi zabrała mnie kiedyś Ewa.

Spróbowałam bigosu, podczas gdy pani Karasiowa szykowała się do przemowy. Tymon ją uprzedził.

– Pani Czesiu, niech pani nie robi ze mnie bohatera, bardzo proszę. Bo ja się głupio czuję. Wikuś, ja po prostu znalazłem kiedyś pana leśniczego postrzelonego przez kłusowników i udzieliłem pierwszej pomocy, jak każdy porządny harcerz.

– Po prostu – oburzyła się pani Czesia. – Po prostu! Gdyby nie pan, to Adam by się na śmierć wykrwawił! Albo by go wilki dopadły! Tu są wilki, proszę pani, niewiele, ale są. A pan Tymon niósł Adama na rękach przez pięć kilometrów! W ostatniej chwili doniósł, tak mówił lekarz z pogotowia! A wtedy jeszcze nie było telefonów komórkowych, żeby wezwać pomoc. Dopiero stąd wołaliśmy pogotowie.

No, no. Ale mam amanta. Superman to przy nim pikuś.

– A jak to się stało, że pan był postrzelony? – zapytałam.

– Przez własną głupotę – złożył samokrytykę pan Adam. – Wiedziałem, że tu kłusuje taki jeden buc… o, przepraszam panią. Taki łobuz. I zamiast wołać policję, próbowałem go aresztować. A z nim akurat był jeszcze drugi łobuz i kiedy ja aresztowałem te go pierwszego, ten drugi mi posłał kulkę zza krzaka. Rzeczywiście, gdyby nie to, że pan Tymon akurat szukał sobie motywów do fotografii, to już bym tam został. Od tej pory moja Czesia modli się do pana Tymona jak do Najświętszej Panienki. Znaczy jednak mnie kocha, kobieta! Proszę, niech pani spróbuje tego. Pewnie jeszcze pani nie jadła takiej wędzonej dziczyzny.

47
{"b":"100445","o":1}