Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Mówiłeś „siedemnaście, osiemnaście”! Jest osiemnaście!

– No właśnie. A ona przyjechała siedemnaście. I zastała kolację przy świecach.

– Zeżarła moją kolację?

– Napoczęła. Trudno mi było wyrywać jej z gęby jedzenie.

– O, nie!

– Najgorzej, że nie powiedziała, po co przyjechała. Musiała mieć jakiś cel, ale kiedy zobaczyła, że czekam wyraźnie na kobietę, postanowiła być tajemnicza. Teraz siedzi i popija wino, co komplikuje sprawę o tyle, że nie będzie przecież prowadziła po alkoholu. Czeka na ciebie. To znaczy nie wie, że akurat na ciebie. Na tę kobietę, której istnienia się domyśliła.

– No to się ucieszy, jak mnie zobaczy. Ona mnie nienawidzi żywiołowo z wzajemnością, walczymy z sobą jak lwice od chwili, kiedy się poznałyśmy.

– Tak podejrzewałem, odkąd powiedziałaś, że ją znasz. No trudno, musimy stawić czoła hydrze, nie będziemy tak stali na tym zimnie. Bo ci jeszcze zaszkodzi. Chodź, raz kozie śmierć.

– Boisz się jej?

– Boję się, że wymyśli coś, co mi utrudni życie. No chodź już Wikuś.

Przybrałam postawę światowej damy i weszliśmy do domu. Do tej części, której nie znałam, bo przedtem Tymon przyjmował mnie w biurze.

Larwa siedziała sobie w pozie nader swobodnej na kanapie i żłopała wino, które Tymon przygotował dla mnie. Musiała już sporo wytrąbić, bo była w świetnym humorze.

– Aaaa, to pani! Dobry wieczór, pani Wiktorio! Wreszcie widzimy się na neutralnym terenie!

Jeżeli istniał na świecie teren nieneutralny, to dla mnie był to właśnie ten teren. Przynajmniej jeśli o nią chodzi.

Nie ruszyła tyłka z kanapy, co mnie ucieszyło, bo nie miałam ochoty podawać jej ręki. Larwa kontynuowała:

– Ciekawa byłam, dla kogo też Tymcio przygotował taką elegancką kolacyjkę… Można się było domyślić. Bezstronna dziennikarka, wyłącznie po stronie prawdy w słynnej aferze szprotkowej!

– Może pani trudno to będzie zrozumieć, ale jednak bezstronna – powiedziałam całkiem swobodnie, bo już się we mnie obudziła lwica i gotowa byłam walczyć z babą do upadłego.

Wyglądało na to, że tak właśnie będzie. Larwa oglądała mnie uważnie.

– Trudno mi to będzie zrozumieć – zgodziła się ze mną. – Który to miesiąc? Kiedy to Tymcio zostanie tatusiem? Miło wiedzieć, że ktoś wreszcie zgodził się urodzić mu to dziecko.

Tymon, na którego wolałam nie patrzeć, wziął mnie pod ramię.

– Nie musisz słuchać tego, co mówi ta dama – powiedział uprzejmie. Wyobrażam sobie, ile go kosztował ten obojętny ton. – Może chcesz się odświeżyć po podróży?

– Trafiony, zatopiony – zachichotała larwa. – Ale nie powinieneś zabierać pani stąd, bo będziemy rozmawiali o interesach.

– Wikuniu?

– Jeżeli pani ma do mnie jakieś interesy, to ja się odświeżę potem. Nie przejmuj się mną, Tymonie. Masz jakąś herbatę pod ręką?

– Mam, oczywiście. Rozgość się. Już ci robię.

Zostawił nas i poszedł do kuchni. Spojrzałam na larwę, która gmerała widelcem w resztkach mojej kolacji. Albo była z niej fleja, co się zowie, albo specjalnie rozgrzebała wszystko na stole. Albo jedno i drugie.

– Może się pani poczęstuje łososiem?

Wbiła widelec w plaster wędzonego łososia i wyciągnęła go w moją stronę.

– Dziękuję – powiedziałam. – Poczekam, aż Tymon będzie mógł mi towarzyszyć. Zaplanowaliśmy wspólną kolację.

– Świetnie. To będzie kolacja we troje. Na pewno pani rozumie, że nie mogę prowadzić po alkoholu… Poza tym to wciąż jest mój dom… nawet jeśli Tymon mówił pani co innego. O, jest herbatka. Ależ ten Tymcio szybki.

– Dziękuję. Nie słodzę, nie szukaj cukru.

– Taka zażyłość i jeszcze Tymcio nie wie, czy pani słodzi czy nie?

Rzuciłam Tymonowi ostrzegawcze spojrzenie. Ta baba to była żmija i zamierzała kąsać, gdzie popadnie. Ale ja się uodporniłam. Nic mi nie zrobi. Nie należy dać się sprowokować.

Tymon zrozumiał i uśmiechnął się do mnie.

– A wiesz – powiedział do swojej, niestety, żony – Wika ma fanaberie. Raz słodzi, raz nie, nigdy nie wiem, czy dawać jej ten cukier… Ale wspomniałaś coś o interesach?

– Musimy dzisiaj? Może zaprosimy panią na tę kolację, potem pani się prześpi w salonie, a rano porozmawiamy.

– Posłuchaj, Irena – powiedział Tymon podejrzanie łagodnie. – Chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Albo teraz mi powiesz, o co ci chodzi, albo już nie będziesz miała okazji.

– A co, wyniesiesz się?

– Oczywiście. Nie sądzisz chyba, że będziemy tu sobie mieszkali pod jednym dachem we trójkę. Wiktoria wypije herbatę i zabieram ją stąd, bo widzę, że ty zostajesz. No więc powtarzam: albo mówisz teraz, albo już nigdy się nie dowiem, po co przyjechałaś.

Do baby dotarło, że Tymon nie żartuje. Zrozumiała też zapewne, że nie wyprowadzi mnie z równowagi. Wyprostowała się na tej kanapie.

– Dobrze. Powiem wam, co mi szkodzi. Przyjechałam z propozycją, taką mianowicie, że moglibyśmy się w końcu rozwieść. Mam swoje plany na przyszłość i chciałam rzecz całą załatwić uczciwie i po europejsku.

Urwała, ale oboje z Tymonem powstrzymaliśmy się od okrzyku „ach, to się świetnie składa”. Był to dowód inteligencji z naszej strony. Baba, nie doczekawszy się reakcji z naszej strony, kontynuowała:

– Ale teraz mam wrażenie, że zrobiłabym błąd, występując z taką propozycją. Rozumiecie sami, że w dzisiejszych czasach należy umieć dbać o swój interes. Otóż wyobraźcie sobie, że nic takiego nie powiedziałam. Poczekam, aż Tymcio wystąpi. A ja wtedy powiem, że go kocham. Zrozumiałam swój błąd już dawno, próbowałam ratować małżeństwo, proponowałam, że wrócę, ale on nie chciał się zgodzić. A teraz, proszę, co się okazuje? Że już dawno miał kogoś. A ja tam sama w Szczecinie zastanawiałam się, dlaczego on mnie już nie chce… Tak było, wie pani? Ileż to razy dzwoniłam, prosiłam, żeby się ze mną spotkał, nigdy nie chciał. Zawsze mnie zwodził. Pozbył się mnie jak śmiecia, a przecież to jest mój dom, razem go urządzaliśmy.

– Dobrze. Już wiemy, o co chodzi – powiedział Tymon chłodno. – Wystarczy tego cyrku. Jak będziesz wychodziła, zamknij drzwi na zatrzask, to wystarczy, a ja mam klucze. Wika, najmocniej cię przepraszam, nie mogłem przewidzieć tej wizyty. Irena najwyraźniej postanowiła tu zostać, w związku z czym my musimy się oddalić.

– Też mam takie wrażenie – odrzekłam pogodnie. – Do widzenia pani.

Coś tam jeszcze mówiła na temat dziecka, ale już byliśmy w przedpokoju i Tymon ubierał mnie w kurtkę.

– Jedźmy twoim samochodem – powiedział. – Lepiej niech tu nie stoi. Nie wiem wprawdzie dlaczego, ale myślę, że tak będzie lepiej. Chodź, porozmawiamy później.

Podałam mu kluczyki.

– Wolę, żebyś ty prowadził. Myślisz, że ona mi podłoży bombę, uszkodzi hamulce czy co?

– Raczej napisze ci coś paskudnego gwoździem na karoserii.

Wsiedliśmy do mojej astry. Tymon odsunął fotel, poprawił lusterka i ostrożnie wyjechał z cholernie ciasnej bramki. Jego żona stała w oknie i coś wykrzykiwała.

– Dokąd jedziemy?

– Nie wiem, muszę się zastanowić. Na razie do przodu.

Ależ musiał być wściekły! Jakoś się jednak opanowywał.

– Nie jedź do ludzi – poprosiłam. – Chciałam być tylko z tobą.

– No i nie udało nam się. Przynajmniej na razie. Ja też nie chcę do ludzi. Jakiś pensjonat? To prawie jak bez ludzi. Bo mam tu różnych przyjaciół, ty zresztą pewnie też, ale trzeba by było uprawiać życie towarzyskie.

– Może jedź do Kamienia. Tam jest ten hotelik Pod Muzami, ja go bardzo lubię. Ostatecznie zrobimy sobie kolację przy świecach w pokoju hotelowym.

– Może być do Kamienia. Ja też tam lubię… Czekaj… mam pewien pomysł, tylko nie wiem, czy się uda, jakby nie, to Kamień…

Stanął na poboczu i wyciągnął komórkę.

– Dobry wieczór, panie Adamie, Wojtyński. Jak zdrowie? To świetnie. Panie Adamie, nie mam czasu na dłuższe rozmowy, ale jestem w pilnej potrzebie, może mi pan życie uratować… Nie, nie, nie chodzi o pieniądze. Czy ten wasz pokój gościnny jest wolny? Co pan mówi? A czy ja mógłbym tam przyjechać teraz… z kimś? Tak, z panią… Mam nóż na gardle, kiedyś to panu dokładniej wy tłumaczę… Dobrze, świetnie, jadę… Nie wiem, jak się panu od wdzięczę… No, co pan mówi… Na razie!

46
{"b":"100445","o":1}