Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

W styczniu!

Koncert hulał na całego, a my byliśmy po trzynastu wejściach, kiedy zadzwonił facet od żeglugi z Kołobrzegu.

– Pani Wiktorio! Płyniemy do was. Jest nas full na statku, mamy pieniądze, spróbujemy zacumować przy pirsie, bo widziałem, że okręt sobie poszedł! Ale mogą być kłopoty, bo chyba wiatr się wzmaga. No i nie wiemy, co z tym stanem wody. Jak już będziemy u was, to podejmiemy decyzję na miejscu.

– Okay. Czekamy.

Podeszłam do wydm, żeby widzieć plażę. Szymonowe światła wyraźnie wydobywały z mroku białe grzywki na ciemnej powierzchni morza. Tych grzywek przedtem nie było.

Pomiędzy naszymi wozami plątały się tabuny ludzi. Nasi, nie nasi, wykonawcy, ochroniarze, publiczność, wolontariusze, goście planu, miejscowi, przyjezdni i tak dalej. Odnalazłam grupkę naszych operatorów, wśród których stał Maciek i psuł sobie płuca papierosem. Wszyscy zresztą robili to samo. Powiedziałam o statku z Kołobrzegu.

– Za trzydzieści pięć minut wchodzimy – zauważył Maciek. – Czy oni do tej pory będą?

– Tak mi się wydaje.

– Mam pomysł – zakomunikował Pawełek. – Jakby nie mogli stanąć przy pirsie z powodu wody albo wiatru, to może by tak ich ściągnąć na ląd przy pomocy tych ludków z ratownictwa? Wiecie tych, co się pokazywali w jednym z pierwszych wejść. Oni tu cały czas są. I ten ich ponton też jest.

– No jest, zabezpieczają… – Maciek zastanowił się chwilę. – Szymona mi dajcie!

– Jest Szymon, tam stoi. Szyyyyymooon! – ryknął Paweł, usiłując przekrzyczeć hałas sceny.

Usłyszał i przyszedł leniwym krokiem.

– Czemu się drzecie?

– Powiedz mi, czy jesteś w stanie tym reflektorem, który masz koło najdłuższego pirsu, oświetlić mi statek za pirsem, ponton który do niego podchodzi, zabieranie ludzi i poprowadzić wywożenie ich na brzeg?

Szymon wykonał krótką pracę myślową.

– Jestem – powiedział lakonicznie.

– Dobrze. Poczekaj jeszcze chwilę, powiem ci, czy na pewno będziemy to robili.

Pawełek już zdążył przyprowadzić do nas głównego machera od pontonu ratownictwa brzegowego.

– Czy panowie dacie radę – zapytałam – wziąć ludzi z małego statku pasażerskiego w okolicy końca pirsu i przetransportować ich na brzeg?

– Oczywiście – odrzekł facet, a oczy mu zabłysły jak gwiazdy. – W dowolnych ilościach. Przy czym muszę pani powiedzieć, że my też na sam brzeg nie dopłyniemy, tylko ich wyniesiemy na rękach.

– Proponuję, żeby Michał skomentował z brzegu tę całą akcję ratowniczą, a Marta niech potem porozmawia z gośćmi już na suchym lądzie.

– Bardzo dobrze – powiedział Maciek. – zrobimy jak ze śmigłowcem: akcja z puszki i rozmowa na żywo. Paweł, Szymon idziemy na brzeg. Panów też poprosimy. Bartek, skocz po Martę i Michała. Wika, wydzwoń tych z Kołobrzegu i powiedz im dokładnie, co zamierzamy zrobić. Niech podejdą, jak blisko mogą, i czekają na ponton ratowniczy. Ja zaraz wrócę, tylko się zorientujemy, jak to rozwiązać technicznie.

Wydzwoniłam. Pan z żeglugi był zachwycony. Właśnie są w drodze i doszli do wniosku, że raczej nie dojdą do tego pirsu, bo się będą bali. Fala się robi za duża.

Po paru minutach przygalopował Maciek.

Poszliśmy do wozu.

– Zdążymy to nagrać?

– Spokojnie. Już ich widać, patrz.

Istotnie, z kamery Pawła mieliśmy słaby na razie obraz majaczącego na morzu białego stateczku.

– Zaraz wejdą w światła.

– Już ich mamy. Start, Beta. Pawełku, pokaż mi ten statek a potem prowadź ponton od brzegu do nich, nie powinien zbaczać ze światła.

Ależ to były sceny! Pomarańczowy ponton popruł do statku jak szalony, wzniecając wściekłe bryzgi, doskonale widoczne w światłach Szymona. Podszedł do burty stateczku spacerowego i ratownicy zaczęli przeprowadzać ludzi na swoją jednostkę. Po czym ponton zawinął z nieprawdopodobnym fasonem i rozdzierając czarne fale, runął ku brzegowi. W pewnym miejscu jednak zwolnił, zatrzymał się, a ratownicy w pomarańczowych kombinezonach na własnych plecach, na barana, wynosili pasażerów statku na brzeg.

– Bardzo dobrze – powiedział Maciek, kiedy już mieliśmy wszystko ładnie nagrane. – Montuj to, Mateuszku, jak najszybciej. Masz niewiele czasu…

– Spokojnie – odrzekł Mateusz – za dwie minuty będę gotowy.

Tym wejściem mieliśmy nadzieję rzucić wszystkich na kolana. I tak się, na dobrą sprawę powinno stać, bo wyszło nam koncertowo. Puściliśmy akcję z zapisu, Michał komentował, okropnie zemocjonowany, a ponieważ nic nie widział z tego, co komentuje (zażądał monitora na plaży, gdzie sterczał, ale został przez Maćka dość brutalnie sprowadzony na ziemię), rzucaliśmy mu do ucha krótkie komunikaty typu „są przy burcie”, „ruszyli z powrotem”, „zatrzymali się”, „niosą ich na rękach”, „są na brzegu”. Był niezwykle sugestywny. Nie dziwiło nas to, bo Michał to zawodowiec, a całą akcję widział przedtem naprawdę. Nawet twierdził, że się przejął, ale nie wszyscy mu uwierzyli.

Kiedy już taśma nam się kończyła, pokazaliśmy jeszcze na chwilę Michała, ocierającego autentyczny pot z czoła (kiepsko nas słyszał w hałasie ze sceny i bał się, że coś pokręci…), a potem przeszliśmy spokojnie na Martę, która odpytała przybyszów z Kołobrzegu, zachwyconych do głębi odbytą przed chwilą podróżą w pontonie oraz w ramionach ratowników. Kobietom, jak podejrzewam, najbardziej podobała się ta ostatnia część wojażu.

Jeszcze krótko Elka z bankowcami, jeszcze wolontariusze i cały niechorski sztab, zadowolony i zarzucony forsą – i przed nami stanęło najtrudniejsze dla Maćka wejście: Światełko do Nieba. Mieliśmy jakieś dwadzieścia pięć minut na ostatnie przypomnienia.

Omawialiśmy to wejście około miliona razy. Ale wciąż nam było mało, pamiętaliśmy bowiem straszliwe chwile z zeszłego roku, kiedy to weszliśmy na antenę, pokazaliśmy różne wstępne figle-migle, a pirotechnik spóźnił się z odpaleniem fajerwerków. Zanim ruszyły, Warszawa nas zdjęła z anteny…

Omal nie dostaliśmy wtedy zawału – Maciek i ja.

I postanowiliśmy, że w tym roku zrobimy fajerwery, jakich świat nie widział.

Wszyscy święci od Światełka zebrali się przy wozie. Nikt nie żartował, wszyscy byliśmy śmiertelnie poważni. Mieliśmy przydzielone dwie minuty na antenie i te dwie minuty były w tej chwili dla nas najważniejsze na świecie.

Maciek udzielał ostatnich wskazówek operatorom. Mnie coś tknęło i poleciałam na plażę, sprawdzić, czy na pewno pali się wielkie serce na pirsie. To serce było właściwie rusztowaniem wypełnionym węglem drzewnym – i ten węgiel należało podpalić co najmniej pół godziny temu, żeby w stosownej chwili nie buchały już z niego płomienie, ale by się tylko żarzył.

Żadnego serca na tle morza nie było.

Pobiłam rekord trasy z powrotem.

– Krysia! – wrzasnęłam, łapiąc oddech. – Serce się nie pali!

To, co powiedziała Krysia, nie mieści się w żadnym słowniku. Złapała pierwszego lepszego ochroniarza i kazała mu natychmiast znaleźć miejscowego faceta odpowiedzialnego za serce. Okazało się potem, że był cały czas na miejscu, tylko się zagapił na scenę.

Po chwili z serca buchały płomienie; strażacy lali na nie jakieś paliwo bez opamiętania. Ale żaru już nie będzie, tylko ten żywy ogień. A ognia będziemy mieli i tak dużo. Same ogniska na brzegu sporo dają.

Blada ze zdenerwowania Marta złapała mnie za rękę.

– Jezus Maria, Wika, mam dziurę w głowie, nie pamiętam, co mam powiedzieć…

– Spokojnie, Martuś, jak przyjdzie co do czego, to ci się klapka otworzy – pocieszyłam naszą cudną z lokiem. – Pamiętaj tylko, wszystko jedno, co będziesz mówiła, nie stawiaj żadnych kropek, leć jednym ciągiem, same przecinki, bo jak skończysz zdanie, to Warszawa może natychmiast z nas zejść. Dopóki nam się światełko nie rozhula, ty masz nadawać! My ci powiemy na ucho, kiedy możesz skończyć. Dobrze będzie! Chyba już tam lepiej idź, bo zanim się przedrzesz przez ludzi…

Marta przeżegnała się i ze swoją obstawą poleciała ustawić się na tle płonącego już teraz porządnie serca.

60
{"b":"100445","o":1}