Jaspers chodził po sali przepisowym, elastycznym krokiem, który zdążył mu wejść w nawyk. Stukał pałką w dłoń skrytą w czarnej rękawiczce. Lubił lekko akcentować swoją obecność. Kto chciał, ten pomimo hałasu maszyn słyszał rytmiczne stuknięcia. Zauważył, że od pewnego czasu pracownicy, widząc go, jakby mniej wysiłku wkładali w swoje powinności, jakby obijali się (jakieś półuśmiechy). Przynajmniej odnosił takie wrażenie.
Szczególnie jeden z nich, młody i szczupły o badawczym spojrzeniu, które jakby demaskowało Jaspersa, obnażając siatkową maskę z wszytym mikrofonem i atrapy muskułów z pianki poliuretanowej. Nie lubił tego człowieka. Teraz tamten siedział przy taśmie tyłem do Jaspersa i dokręcał słoiki, zupełnie jakby miał nie ręce, lecz dwie kłody drewna. Jaspers nie miał wątpliwości, że on obija się, gdyż lekceważy dyscyplinę pracy, nie czuje należnego respektu, a teraz prawdopodobnie uważa, że strażnika nie ma w pobliżu.
W jednej chwili był przy nim. Inni nie zdążyli lub nie śmieli go ostrzec. Jednym wytrenowanym ruchem wymierzył pałką przepisowy cios w dolną część kręgosłupa. Tamten jęknął i, rzężąc, osunął się na ziemię. Na usta wyszła mu piana, zaczął konwulsywnie dygotać. Inni pracownicy szemrali, niektórzy nawet przerwali pracę.
Jaspers nie stracił zimnej krwi. Spokojnie, przez przylepiony do maski mikrofon, wezwał pomoc medyczną do przypadkowo poszkodowanego pracownika.
Ponieważ szemrania nie cichły, stanął w przepisowym rozkroku i nabrał głęboko powietrza.
– Baczność! – wydał przepisowy ryk.
Pracownicy zerwali się ze swoich miejsc. Sytuacja została opanowana.
– Siadać! Do pracy! – kolejne komendy przypieczętowały zwycięstwo.
95.
– Niech pan siada, Jaspers – Hullic był miły i nieoczekiwanie bezpośredni. – Pali pan?
Jaspers zaprzeczył. Szybko w pamięci przelatywał ostatnie wydarzenia – jedyne co się nasuwało, to wypadek, kiedy na hali zbyt mocno przyłożył pracownikowi i tamtego trwale sparaliżowało. Po raz pierwszy uderzył pracownika i od razu zbyt silnie. Odtąd już nikogo tak mocno nie uderzył. Sumiennie ćwiczył należytą siłę ciosu, aby się to więcej nie powtórzyło. Tak, tylko w tym kierunku mógł pójść atak szefa.
– Jak pan wie, przenoszę się do Lauhl – zagaił Hullic.
Szkoda, mimo swoich wad, to był sensowny szef – pomyślał Jaspers.
– Powinienem wybrać swojego następcę – ciągnął Hullic – i jestem w poważnym kłopocie…
To prawda – myślał Jaspers. – Najlepszy byłby Lasaille, ale wkrótce się przenosi. To nie mój problem, tylko starego… – Niemniej pochlebiał fakt, że komendant poprosi go o radę.
– …otóż wszyscy kandydaci, których mógłbym brać pod uwagę, również wkrótce opuszczą Taayh.
Nie ma sensu wybierać kogoś na kilka miesięcy.
Jaspers przełknął ślinę.
– Doszedłem do wniosku, że najrozsądniej będzie wybrać pana. Znakomite oceny, inteligencja, będzie pan w Taayh jeszcze dwa i pół roku. Co pan o tym myśli?
– Po pierwsze, jestem zbyt młody – Jaspers zdążył już ochłonąć. Nie paliło mu się do szybkiego awansu. Nie chciał zadrażnień z kolegami.
– Po drugie, wie pan przecież o tym wypadku na hali… Niechcący okaleczyłem pracownika. Leży w szpitalu przeze mnie.
Hullic machnął ręką.
– Cedar? – zapytał. – Dowiadywałem się o niego. Obecnie rusza rękami. Będzie mógł wykonywać pracę na siedząco. To był przypadek. A wiek? Nie jest ważny w pana przypadku. Zgadza się pan objąć po mnie funkcję komendanta?
– Tak – Jaspers odpowiedział bez wahania, ale w głębi serca wątpił, czy słusznie postępuje.