Z baraku, w którym mieściło się biuro strażników, Jaspers wracał późnym wieczorem. Przez cały dzień rozwiązywał skomplikowane testy matematyczne lub zagadki logiczne. Był zmęczony, ale szczęśliwy. Wiał chłodny, marcowy wiatr. Skulony z zimna, ściskał za pazuchą drogocenne zawiniątko: prawdziwą książkę.
„Macie, weźcie tę książkę na własność”, dźwięczały mu w uszach słowa Lasaille’a. Wprawiał w dumę otrzymany awans na sekretarza baraku, oznaczający z rana dwie godziny snu więcej i wieczorem mniej pracy również o dwie.
W baraku jeszcze się świeciło. Krivyj siedział na pryczy i moczył rękę w garnku z wodą. Na widok Jaspersa uśmiechnął się niechętnie.
– Całą dłoń mam porozbijaną – użalił się. – Na takim cholernym karpielu. Szkoda ręki. – Z uwagą obejrzał swoją dłoń.
Przy zlewie, koło okna, stał Truba i podtrzymywał słaniającego się Lepco, który płukał twarz pod kranem. Spływająca woda miała kolor różowy. Drelich jego pidżamy był mokry. Lepco zmywał brunatne plamy i wysmarkiwał z nosa czarne skrzepy.
Szlochając, cicho rozmawiał z Trubą. Było już po wieczornej egzekucji. Zdarzało się to regularnie, tylko ofiarą był coraz kto inny. Fajrant zawsze doprawiała szczypta strachu, że właśnie dziś wypadnie zderzenie z twardymi pięściami Krivyja.
Zwykle Jaspers nie zareagowałby, nawet ucieszyłby się, że nie on oberwał, ale dziś był wyjątkowy dzień, a poza tym żal mu się zrobiło nowego.
Stanął na rozstawionych nogach naprzeciwko Krivyja i ryknął na cały głos jak strażnik:
– Starszy pracownik Krivyj! Baczność! Zameldować się!
Krivyj drgnął, aż woda wychlapnęła z garnka.
– Ja ci…! Ja cię…! – zadudnił, z nienawiścią patrząc na kolejną ofiarę. Nie spuszczając wzroku z Jaspersa, po omacku odstawił za siebie garnek. Znowu rozlała się woda.
– Uważaj, do kogo mówisz! – ryczał Jaspers, zmagając się wzrokiem z Krivyjem. – Spierdalaj z tego łóżka, ty cholerna kupo mięsa!
Na sali zapanowała cisza jak makiem zasiał, od trzech miesięcy, odkąd Jaspers przybył na salę, nikt nie ośmielił się mówić tym tonem do Krivyja, nawet strażnicy traktowali go lepiej niż innych więźniów.
– Ja cię… zabiję…! – wychrypiał czy wyrzęził w końcu Krivyj.
– Baczność! Do kogo mówię!? Zwracaj się do mnie: panie sekretarzu! – ryczał dalej Jaspers, uświadomiwszy sobie, że wprawdzie Krivyj dostanie głodniaka i dwanaście kijów, ale wcześniej zdąży go poturbować. Dla pewności machnął mu przed nosem rękawem z trzema naszywkami oznaczającymi funkcję sekretarza.
– Cco…? – Do Krivyja wolno docierała wypowiedź Jaspersa. – Sekretarzu…? – Energia wypływała z niego, jak powietrze z przekłutego balonu. Powoli, niezdarnie wydobywał swoje niedźwiedziowate ciało i ospale się prostował.
– Słuchajcie no, gówno Krivyj! – powiedział Jaspers. Było to kolejne wyzwanie, chciał zgnieść przeciwnika. – Śpicie na dolnej pryczy z lampką nocną… a lampka nocna służy do czytania, do pracy umysłowej sekretarza.
Krivyj nie przerywał; milczał, łypiąc spode łba; znów zbierał się wewnętrznie.
– Przeniesiecie się na moją, dotychczasową pryczę i weźmiecie swoją pościel. Wymienicie też materace, bo nie będę sobie dupy moczył w waszej rozlanej, brudnej wodzie… I leżeć mi tam spokojnie, żeby mi się nie sypało na głowę albo na książkę. Bo za niszczenie mienia zakładowego dostaniecie głodniaka. Zrozumiano?!
Krivyj skinął głową. Funkcja sekretarza była ważna: zapisywał wyniki pracy, więc mógł je zaniżać, a wtedy wymierzano przykre kary.
– Wykonać.
– Tak jest, panie sekretarzu.
W sali panowała głucha cisza.