Następnego dnia przed południem dotarli do Centralnego Davabel. Tak jak i okolice UN-u, zostało opuszczone przez mieszkańców. Kordonu nie było.
Może już nie jest potrzebny? – pomyślał ze zgrozą Gavein.
Dojechali do 5700 Alei. Saalstein zatrzymał wóz na skrzyżowaniu.
– Wysiadaj, Throzz. Odwiozłem cię na miejsce. Masz przed sobą najwyżej pięćdziesiąt przecznic. Za dzień dojdziesz. Wracam do domu, pieprzę to wszystko. Dalej cię nie zawiozę, bo możesz mieć w domu gości, których nie chciałbym spotkać.
– W porządku, Saalstein. I tak dużo dla mnie zrobiłeś.
– Wyświadcz mi za to jedną przysługę.
– Jaką?
– Raz mi uratowałeś życie, to nie załatw mnie po swojemu, dobrze?
– Gdybym miał na to jakikolwiek wpływ, to ani ciebie, ani nikogo innego… Rozumiesz? – Gavein uścisnął mu dłoń.
– Rozumiem, to znaczy chciałbym zrozumieć. Żeby chociaż ta twoja Ra Mahleine była zdrowa i cała.
– Skąd znasz jej imię z Lavath?
– Z protokołów przesłuchań.
Saalstein skinął Gaveinowi i zatrzasnął drzwiczki.
W tym momencie Gavein dostrzegł ich kątem oka i zanurkował do bramy. Był szybki, nie zauważyli go. Zza rogu wyszedł patrol, chyba z ośmiu gwardzistów. W hełmach i panterkach; na plecach nieśli broń automatyczną.
– Hola! Hola! – krzyknął ich dowódca do Saalsteina. – Nie tak szybko. Wysiadać!
Żołnierze wycelowali broń w furgonetkę. Dwóch miało ręczne granatniki. Mogli rozbić wóz na strzępy.
Saalstein wysiadł. Gavein tkwił w bramie, bojąc się ruszyć, całą scenę widział w szczelinie uchylonych wrót.
– Rączki – powiedział jeden z nich i machnął lufą automatu.
Saalstein posłusznie podniósł ręce do góry.
– Obszukać go – rozkazał dowódca. Mówił cicho. Nie musiał krzyczeć. Ton jego głosu nie dopuszczał sprzeciwu.
– Chwileczkę! Jestem doktor Yullius Saalstein z Urzędu Naukowego.
– Spokojnie! Nie ruszaj się! – żołnierz dźgnął Saalsteina lufą automatu w plecy.
Drugi z nich rozpiął mu zamek kombinezonu i wyciągnął garść banknotów.
– Sierżancie…! On jest nadziany jak kaczka świąteczna – pokazał dowódcy pieniądze.
– To wybierz nadziewkę, Brown. Kratz, nadstaw nocnik.
Żołnierz wybierał garściami banknoty spod kombinezonu Saalsteina. Wsuwał rękę po łokieć i wydobywał ciągle nowe. Drugi z nich zdjął hełm i do niego składali łup.
– Z tyłu też ma garba – zauważył ten, który mierzył Saalsteinowi w plecy.
– Wyleczymy garba – Brown wsadził mu łapę aż na plecy.
– Jestem doktor Yullius Saalstein z Urzędu Naukowego, Yullius Saalstein, kierownik Wydziału Biologicznego UN – powtarzał jak ogłupiały. – Żądam natychmiastowego skontaktowania z generałem Thompem!
– Ho! Ho! Ho! Ale mu się zachciewa! – zarechotał sierżant.
Brown wyciągał pieniądze garść za garścią. Kratz ubijał je pięścią w podłożonym hełmie. W końcu przestał.
– To będzie tyle. W dupie mu grzebał nie będę.
– Wystarczy. Brown, odsuń się na bok – powiedział powoli sierżant.
– Co wy chcecie zrobić!? – krzyknął Saalstein. – Żądam skontaktowania z Thompem! – znowu zaczął swoje. – Pożałujecie! Thomp wam nie daruje!
– To jest pieprzony złodziej – powiedział sierżant. – Właśnie obrabował kasę sklepową. Prawda, Bobrov?
– Tak jest, sierżancie. Widzieliśmy, jak rabował kasę sklepu – odpowiedział ten, co mierzył wcześniej Saalsteinowi w plecy.
– Rozbił witrynę i rabował sklep – powtórzył obojętnie inny. Podszedł do najbliższej witryny i rozbił ją kolbą. – O, właśnie ten sklep obrabował.
– Nie wygłupiajcie się…! Ja…! Ja…! – krzyknął Saalstein. Nagle odwrócił się i rzucił do ucieczki.
Sierżant od niechcenia pociągnął za spust. Rozległ się suchy trzask serii wystrzałów. Na bruk posypały się łuski. Saalstein runął, jak ścięty kosą; jeszcze trzepotał w konwulsjach. Wokół niego zbierała się kałuża krwi.
– Rzucił się na mnie. Działałem w obronie własnej – powiedział sierżant.
– Tak jest, działał pan w obronie własnej – powtórzył Bobrov.
– To był chyba jakiś szaleniec, może gwałciciel – podsumował Brown.
– No, to teraz podzielić to na osiem równych części – rozkazał sierżant.
Gwardziści nadstawili hełmy, a Brown, głośno odliczając kwoty, rozdzielał łup. Swoją część chował od razu do kieszeni.
Bobrov podwinął rękawy munduru – przedramiona miał głęboko podrapane; krew zastygła w brunatne linie.
– Regulamin zabrania podwijać rękawy, jeśli temperatura nie przekracza dwudziestu pięciu stopni. Masz nauczkę, Bobrov – przyganił sierżant.
– Miała suka cholerne pazury. – Bobrov założył hełm. – A do tego skurwielsko brudne łapy. Grzebała nimi wcześniej w popielniku albo sobie w kroku.
– Stanąłeś jej na ręce, dlatego były brudne – zauważył kapral Jura.
– Musiałem stanąć, bo wywijała nimi jak wiatrak. Stara klępa. Będzie mi teraz ropiało przez miesiąc. – Bobrov starannie oglądał zadrapania. – Gruba, a taka zwinna.
– Tylko Brown miał frajdę – powiedział jeden z żołnierzy.
– Jasne, Kratz. Ty jak zwykle miałeś pecha.
– Żebyś wiedział. Stara była jak ropucha, jeszcze się munduru czepiała. Musiałem jej przyłożyć kolbą, żeby się przestała lepić. Nie to, co Pani Śmierć, prawda, Brown?
Gavein struchlał z przerażenia.
– Pewnie, taka młodziutka. Palce lizać.
Miał ochotę rwać ich na strzępy. Czuł przygniatającą bezsilność. Trudno dyskutować z sześcioma pistoletami automatycznymi i dwoma granatnikami naraz.
Przez chwilę myślał, żeby ich zaatakować gołymi rękami i liczyć na swą dziwną nietykalność. Zaraz jednak wydało mu się to bezsensowne: jeśli nie jest nietykalny, zginie, zanim wymierzy im karę, a jeśli oni mówią o kimś innym, nie o Ra Mahleine?
Kiedy wreszcie skończą dzielić się pieniędzmi?
Z ich rozmowy wynikało, że zamordowali kilka osób: bardzo młodą dziewczynę, o której mówili Pani Śmierć; jakieś starsze kobiety, z których jedna broniła się zajadle, oraz starego mężczyznę, obłożnie chorego, którego zakłuł bagnetem Kratz.
Gavein słuchał ze zgrozą. Przed oczyma przebiegały straszne obrazy.
– Kratz, Brown, spalcie to pudło – sierżant wskazał na furgonetkę.
Oddział cofnął się kilkanaście metrów, a wyznaczeni żołnierze puścili po serii w zbiornik paliwa. Wyciekło i zapaliło się niewiele benzyny, nie wystarczyło do podpalenia samochodu.
– Ciech… – mruknął sierżant. – Przyjechał na pustym baku. Pewnie z daleka.
– Może naprawdę był z UN-u. Taki podobny kombinezon… – powiedział tłusty, z rzadkimi zębami.
– Bez żartów, Olszovsky – warknął sierżant i butem odwrócił ciało Saalsteina twarzą do góry. – Z dupy, a nie z UN-u – zawyrokował. – Tamtego Śmiercia znam z fotografii. Ten jest inny, starszy.
– Ty to się, kutasie, zawsze wyrwiesz! – zachichotał Bobrov i poczęstował Olszovsky’ego papierosem.
– No, to zabieramy się stąd. Warto wrócić do koszar. Tylko mi gały wybałuszać we wszystkie strony, jak skurwielskie bazyliszki. Tacy złodzieje trafiają się parami, jak nieszczęścia. Może będzie drugi do pary, to i chwała ojczyzny większa. – Sierżant oparł karabin na ramieniu.
– Sierżant Kusyj to zawsze służbista – mruknął kapral.
– Za mną marsz – zakomenderował Kusyj.