Gavein cofnął się do wnętrza.
– No i co będzie?
– Jest druga taka sama.
Wychylił się: druga klatka schodowa leżała skręcona na kupie gruzów.
Dziedziniec Urzędu wyglądał, jakby go zryły gigantyczne krety – zawalony betonowymi płytami i drobniejszym gruzem. Z nieba nieustannie padały większe lub mniejsze kamienie. Leciały, sycząc. Ktoś w białym płaszczu leżał nieruchomo.
W oddali niebo było jasne, odległe domy w Davabel oświetlało słońce, ale nad UN-em ciemniała fioletowo-brunatna, cuchnąca chmura.
– Słuchaj, Saalstein. Na tym piętrze są tylko dwie klatki awaryjne?
– Dwie.
– To druga leży sobie grzecznie na dziedzińcu. Saalstein zmełł pod nosem przekleństwo.
– Co robimy? – zapytał.
– Skaczemy. Metr w dal, półtora metra wzniż…
– Nie skoczę. Nie dam rady z tą ręką.
– Masz lepszy pomysł?
– Cienko mi tam na zewnątrz wygląda. To coś gorszego niż trzęsienie ziemi.
– Widzę przecież! Rodzi się wulkan.
– Jeśli z tej szczeliny, to po nas.
– Na razie nie podeszliśmy do niej – zauważył Gavein. – Tu nie ma na co czekać. Nikt po nas nie przyleci.
– Wręcz przeciwnie – mruknął Saalstein.
– Ja skaczę pierwszy, ty po mnie. Spróbuję cię przytrzymać.
Gavein skoncentrował się. Skok nie był trudny, tyle że nie można było chybić. Spadając z trzeciego piętra, połamałby nogi.
Trafił i złapał za pręty balustrady, żeby nie stoczyć się dalej po schodach. Uderzył boleśnie kolanem.
Konstrukcja klatki schodowej trzymająca się na jednym lub dwóch wspornikach u góry budynku, zaczęła drgać jak gigantyczna sprężyna. Metr w dół, metr w górę. Gavein trzymał się kurczowo; plastycznie wyobrażał sobie, jak ostatnia kotwa trzymająca całą konstrukcję, obluzowuje się i lada chwila wszystko runie.
Nie tym razem: drgania słabły.
– Teraz twoja kolej, Saalstein. Spróbuję zamortyzować twój skok.
– Boję się, jak cholera – powiedział Saalstein. – O tę rękę się boję – dodał.
Zaraz potem skoczył w ramiona Gaveina, niestety, trafiając lewym ramieniem w pręt. Ryknął jak zwierzę i jęczał, póki drgania konstrukcji nie ustały.
– Teraz to po ręce – syknął, gdy odzyskał mowę. – Musiało mi urwać nerw.
– Nie chrzań, Saalstein – powiedział Gavein. – Uciekajmy stąd, bo zlecimy z tym wszystkim. Jak będziesz martwy, to ręka przyda ci się tylko do ładnego ułożenia w trumnie.
Jakby na potwierdzenie jego słów, konstrukcja jęknęła, trafiona bombą wulkaniczną. Ostrożnie, ale w miarę szybko, zaczęli schodzić. Akompaniament wybuchów i syków nasilał się. Od strony morza jaśniała ruda łuna. Właśnie stamtąd nadlatywały bomby.
Klatka schodowa wisiała w powietrzu, nie sięgała gruntu. Schody kończyły się dwa i pół metra nad ziemią.
– Ja pierwszy – zakomenderował Gavein.
Wybrał równe miejsce i skoczył, przewracając się i parę razy przetaczając na bok. Miał nadzieję, że w ten sposób zamortyzuje upadek. Mimo to upadł twardo i boleśnie. Szpitalne trzewiki nie nadawały się do akrobacji. Pod wpływem skoku cała konstrukcja jęknęła i wpadła w drgania. Utykając, pokracznie uskoczył spod zasięgu schodów. Kotwa wytrzymała.
Gdy drgania ustały, Saalstein skoczył ciężko, na obie stopy. Próbował ustać; obawiał się o kontuzjowane ramię. Trafił na równą płytę betonową, aż stęknął z bólu.
– Chyba mi flaki wyszły dołem – burknął. – Aż coś w środku trachnęło. Kręgosłup też.
– Trzeba było upaść jak ja. I tak ci urwało nerw, więc rękę masz załatwioną, a tak na dodatek masz przepuklinę.
Starali się jak najszybciej wyjść spod zasięgu padających kamieni. Gavein utykał, Saalstein stąpał przesadnie ostrożnie, zdrową ręką przytrzymując ramię na temblaku, bądź sprawdzając, czy wnętrzności jeszcze siedzą w brzuchu.
Teren był nachylony. Ostatnie trzęsienie ziemi spowodowało wypiętrzenie gruntu w pobliżu szczeliny. Musieli wspiąć się, aby opuścić teren UN-u.
Minęli leżącą postać w białym kitlu. Przypominała białą ćmę z rozpostartymi skrzydłami. Aurelia wypadła z okna podczas wstrząsów. Jej głowę otaczała ciemna plama krwi.