– Widzi pan, z tego robi się poważniejsza sprawa – powiedział Medvedec, gdy Gavein wrócił, niosąc dwa metalowe, półlitrowe garnki pełne bardzo mocnej, gorzkiej herbaty.
Zrobi się osad… i będzie się złościła, czyszcząc tę skorupę – pomyślał Gavein.
– Ustaliliśmy, że przyleciał pan do Davabel dwunastego grudnia.
– Zgadza się.
– To proszę patrzeć. – Medvedec obrócił monitor, aby obaj dobrze widzieli. Gavein pociągnął z garnka łyk gorącej herbaty. Na ekranie ukazała się twarz mężczyzny w czapce Aerolinii.
– To był kapitan Cassey Sallows, dowodził lotem dwunastego grudnia, którym pan przyleciał. Nie żyje. Natomiast ten to porucznik Roy Borchart, drugi pilot, zginął, też leciał z panem. A ten to Ossya Leblanc, nawigator, spalił się z tamtymi. I on leciał dwunastego grudnia – na ekranie migały kolejne twarze. Teraz miła dziewczyna z zadartym nosem, w furażerce Aerolinii. Gavein zapamiętał tę twarz.
– To Lorna DaCosta, stewardesa, też zginęła; a to Maud Kavabash, przełożona stewardes, i z nią to samo. A ta, to Shelly Herbert, też stewardesa, i też to samo. Rozumie pan? Po raz pierwszy od dwunastego grudnia ci ludzie mieli znowu razem polecieć. I wtedy wszyscy zginęli. Nie widzi pan zbieżności?
Gavein zwiesił głowę.
– Jeszcze pana nie przekonałem? – Medvedec skosztował herbaty parzonej według zwyczaju Throzzów. Wzdrygnął się. – Z pasażerów pańskiego lotu zginął niejaki Bharr Thorsen. Podczas wybuchu był na dworcu lotniczym, załatwiając jakąś sprawę.
– Pamiętam. Siedział koło mnie. Rozmawialiśmy – Gavein pokiwał głową. Czuł się jak motyl, który sam siebie przypiął szpilką do korka.
– To nie koniec – Medvedec był bezlitosny. – Służbę pełniła ta sama zmiana obsługi lotniskowej, co dwunastego grudnia. – Jedyny odwet brała na Medvedcu herbata: każdy łyk był jego klęską w starciu z goryczą. Nie wypadało nie pić. A Throzzowie nie pijali innej herbaty.
– Pamięta pan tego? – Na ekranie zajaśniała twarz starszego mężczyzny.
– Ten facet potwierdzał klasyfikację społeczną, wbił mi trójkę do paszportu.
– Tom Vantrook, lat pięćdziesiąt siedem, zginął na i miejscu. A ten? – Medvedec pokazał następny portret: kanciasta twarz o kwadratowej szczęce i wysuniętym podbródku.
– Tego sobie nie przypominam.
– Doug Vatzke, celnik, też zginął na miejscu; jeśli pan załatwiał u Vantrooka, to potem przesunął się do niego. Duży, masywny, rudy…
– Nie wykluczam tego. W gumowych rękawicach?
– Celnicy noszą gumowe rękawice.
– A ten? Gummo Zuidema, też tam pracował dwunastego grudnia.
– Nie pamiętam. Chociaż to może on skierował mnie do tamtego drugiego. Mylą mi się te twarze. Ma pan lepsze zdjęcie? Z profilu, albo trzy czwarte?
Na ekranie mignęło kilka ujęć.
– Zgadza się – Gavein sposępniał.
– Pracujemy dalej? – zapytał Medvedec. Widział, że Gavein jest już zmęczony.
– Tak… Odwalmy to za jednym razem.
Tym razem zdjęcie starego, łysego mężczyzny.
– Tego pamiętam dobrze. Pracownik Urzędu Klasyfikacji. Przywiózł mnie do Eddy. Narzekał, że wkrótce przenosi się do Ayrrah.
– Rees Cozier. Nie będzie musiał. Zmarł. A ten?
– Nie wiem.
– To kierowca mikrobusu, Al Johnson. Prawdopodobnie wiózł pana. Walczy o życie w szpitalu. Czy pamięta pan jeszcze kogoś z obsługi lotniska z dwunastego grudnia?
– Oczywiście, Lorraine. Mówiłem panu wcześniej. Ona mieszka w apartamencie od frontu, na piętrze.
Medvedec nie odpowiedział.
– Skoro umierają tylko ci, z którymi się zetknąłem, to znaczy, że inni ranni wyżyją.
– Nie wiadomo. Jest tam poparzona kobieta o Imieniu Flomirra . – Medvedec poddał się i odstawił garnek z herbatą.
– Może mi pan wyjaśni, co to wszystko znaczy – powiedział Gavein.
– Skoro pan nie wie, to nikt nie wie. Po prostu jest koincydencja.
– Do cholery, a skąd ja mam wiedzieć?! – Gavein podniósł głos.
Medvedec przytaknął skinieniem głowy. Nie wykluczone, że wierzył Gaveinowi.