W lekkich, sportowych butach o mało nie wybił zębów na lodowej tafli podwórka. Zakołatał do gospodarzy. Formalność, drzwi nie zamknięto, a przez szybę widać było gościa. Inni już czekali na niego przy stole, był przecież atrakcją wieczoru.
Leo Eisler, C, mniejszy i szczuplejszy od Eddy, choć rudy jak i ona. Gdy schylał głowę nad talerzem, w świetle żarówki przebłyskiwało jego ciemię pokryte piegami.
Haifan Tonescu, S, i jego żona Gundula, także S, oboje pewni siebie i głośni, byli tu oczywiście najważniejsi. Wynajmowali najlepszy apartament na parterze: z klimatyzacją i własnym ogródkiem. Pomiędzy nimi siedziały ich dwa nieznośne bachory, jak na ironię wściekle rude. Z regularnością zegarka starszy dźgał młodszego palcem, a następnie wykrzywiał się do niego. Gdy tylko rodzice byli zajęci czym innym, młodszy z zemsty nabierał brudnawą rączką twarożek i wcierał go w spodnie starszego. Wtedy następowało nadprogramowe szczypnięcie i wrzask.
Była jeszcze Hilgret, P, niepozorna, szara jak myszka i równie małomówna. Wynajmowała jeden pokój.
W kuchni jadła rodzina białych. W zamian za wyżywienie pomagali Eddzie w prowadzeniu gospodarstwa. Zajmowali suterenę pod apartamentem Haifana i Goduli. Gavein zauważył ich, odnosząc talerz do kuchni. Rodzice mieli włosy niemal szare, właściwie mogliby uzyskać kategorię społeczną. Arbitralna decyzja jakiegoś urzędnika przesądziła o ich losie na trzydzieści pięć lat.
Obie córki były natomiast jasne, o białych rzęsach i różowej cerze.
W Lavath ten dom należałby do nich – pomyślał, patrząc na postarzałą przedwcześnie, zgarbioną kobietę, jej bezzębnego męża i zabiedzone dziewczyny.
Na jego widok powstali i przedstawili się.
– Czeka je dobra przyszłość – powiedział cicho do rodziców, wskazując podbródkiem na córki. Czarni nie rozmawiali z białymi. Fakt, że się odezwał, był grzecznością.
– Oby dożyły – powiedział mężczyzna. – Tu nie jest źle. Jesteśmy u dobrych państwa – pospiesznie dodał.
Przy stole Edda relacjonowała ostatnią sensację:
– Nawet u nas lampa się zakołysała i szklanki zadzwoniły…
– Przesadzasz – zgasił ją mąż. – Lampy się kołyszą, jak ciężarówki przejeżdżają ulicą. A szklanki zawsze dzwonią, kiedy idzie lodówka. Jej wibracje przenoszą się na blat kuchenny.
– Myśmy nic nie zauważyli. To wydarzyło się zbyt daleko, żeby wstrząs dotarł aż tutaj… Niemożliwe. – Spór został autorytatywnie rozstrzygnięty przez Haifana, który jako nauczyciel fizyki, czarny, był bez wątpienia bystrzejszym obserwatorem od egzaltowanej czerwonej Eddy.
Chodziło o wstrząs sejsmiczny, o którym doniosła prasa. Epicentrum zlokalizowano na obszarze południowo-wschodniego Davabel, płytko pod wybrzeżem lub już pod dnem oceanu. Davabel leżało na płycie kontynentalnej i nawet w kronikach historycznych nie wspominano o podobnych wstrząsach; jedynie pod dnem oceanu mógł być obszar sejsmiczny, ale przecież nikt nie prowadził badań oceanu.
W rejonie epicentrum znajdował się Urząd Naukowy, ośrodek badawczy Davabel. Niektórzy twierdzili, że to ziemia rozstępuje się pod nim, aby poziom pomieszczeń odpowiadał poziomowi prowadzonych badań.
Nie rozwikłano zagadki wstrząsu, a rozmowa szybko zeszła na inne tematy. Edda opowiedziała o tragicznym wypadku, w którym zginął piekarz.
– Wjechał na rowerze pod rozpędzoną ciężarówkę – relacjonowała.
W Davabel rowery jeździły po chodnikach, a piekarz chciał przeciąć ulicę na przejściu dla pieszych.
– Nie wiadomo, czy światło było już zielone i czyja była wina.
– A jak miał na imię? – zapytał Leo.
– Bryce.
– Nie to, to Ważne.
– Plosib . Powiedział mi kiedyś – wtrąciła się Gundula. – Może pani sprawdzić w gazecie.
Edda z nadzieją zajrzała do gazety. Niestety, zgadzało się – nie mogła przytrzeć nosa pewnej siebie lokatorce.
– Plosib … To nic nie powie policji – rozważał wszechwiedzący Haifan. – Gdyby tak nazywał się Murhred , to kierowca miałby kłopoty.
– Ale gdyby Sulled albo Myzzt , to mógłby spać spokojnie – dorzuciła oczywistą uwagę Gunda. Potwierdzając sprawy oczywiste, umacnia się własne przekonanie o mądrości osobistej.
Gavein zauważył, że na dźwięk Imienia Murhred Edda zadrżała. Czyżby Leo miał tak na Imię? A może ona sama, Murhredda ? Stąd mógłby być skrót: „Edda”. Nigdy o czymś takim nie słyszał, ale może tutaj jest to we zwyczaju?
Plosib znaczyło: „Od człowieka, ale przypadkowo”, Murhred zaś: „Od człowieka, ale celowo”. Gavein upewnił się, że w Davabel Imiona Ważne znaczą to samo, co w Lavath. Sulled znaczyło: „Od siebie”, natomiast Myzzt : „Przez mózg” i było Imieniem Człowieka. Tamte poprzednie były z grupy Imion Walki.
Gavein nosił Imię: Aeriel , co oznaczało „Od powietrza” i było Imieniem Żywiołu; Ra Mahleine tak samo: Aeriella . Czasem żartowała, że nie powinni przebywać ze sobą, bo to zmniejsza ich szanse. Oboje postępowali dokładnie odwrotnie, gdyż szczęśliwie nie ma rzeczy bardziej kapryśnej niż los.
Odmiennie niż w pozostałych Krainach, w Lavath imiona potoczne były nazwami zwierząt, roślin lub przedmiotów. Wielu miało na imię Bharr albo po prostu Niedźwiedź, często powtarzały się Żbik lub Wilk.
„Gavein” oznaczało śnieżnego tygrysa. Jedynego drapieżnika, który odważał się mierzyć z potężnym niedźwiedziem białym. Podobno się unikały: tygrys trzymał się lasów, a niedźwiedź tundry. Dawnych władców północnego Lavath pogodzono: ich tereny pokryto bunkrami mieszkalnymi, w niewoli przetrwały ostatnie z nich. Gavein nigdy nie widział swojego kudłatego imiennika, „Mahleine” było dawną nazwą leśnego kota manuła. Przedimek „Ra” oznaczał kotkę. Kiedyś w ogrodzie oboje widzieli prawdziwego manuła. Był spokojny i dystyngowany, o sowiej, kulistej łepetce i wielkich, smutnych oczach. Nie wyglądał na bezlitosnego mordercę małych zwierzątek tajgi. Ra Mahleine lubiła chodzić do ogrodu zoologicznego i obserwować dziwaczne, żywe stworzenia. Dziwiło ją, że kiedyś umiały przeżyć na wolności.
– Jest w pobliżu jakiś ogród zoologiczny? – Gavein przerwał milczenie.
– W Parku Kultury na rogu 5400 Ulicy i 5600 Alei – powiedział Leo. – Ale nie mają tam zbyt wielu okazów. Park pierwszej rangi jest w centrum na rogu 5000 Ulicy i 6000 Alei.
Rozmowę przerwał hałas przy drzwiach, listonosz mozolnie wciskał gazetę w szczelinę skrzynki pocztowej.
Edda zaprosiła go do stołu. Wniósł ze sobą ziąb jakby jeszcze pełen padających z nieba śnieżynek. Był niski, krępy o baniastej, wielgachnej głowie. Postawił na podłodze torbę wypchaną prasą i listami. Starannie otrzepał kurtkę ze śniegu, przy okazji prósząc na siedzących, i oddał ją młodemu Eisler owi.
W granatowym mundurze, z czerwonymi pagonami, sznurami i plakietkami: „Poczta Davabel”, „Oddział 5445660” oraz „Oficer Maxime Hoffard” umieszczonymi na ramionach, Max wyglądał godnie.
Usiadł za stołem, sapiąc i stękając z wysiłku. Czapkę pocztową postawił obok talerza. Mizerny wianuszek siwych włosów otaczał błyszczącą łysinę. Wyciągnął chustkę i z namaszczeniem przetarł nią zaroszone butelkowate okulary.
– Max, spóźniłeś się na pastę, ale zaraz będzie pizza. – Edda życzliwie poklepała go po ramieniu.
Max mruknął coś i nałożył okulary, a następnie komicznie łypnął w prawo, a potem w lewo na sąsiadów przy stole. Miał rozbieżnego zeza. Szkła karykaturalnie powiększały jego oczy.
– Wreszcie coś widać – powiedział.
– To jest Dave – stwierdziła Edda. – Będzie mieszkał u nas na górze.
Max wysunął się nad stół, wyciągając muskularną rękę o kleszczowatej dłoni. Nakrycie podskoczyło, a wszyscy rzucili się, by je łapać. Korzystając z okazji, starszy syn Gundy rozlał keczup. Tylko Gavein zauważył, że było to celowe.
– Gdy przychodzi Max, powinnaś podawać na gumowym obrusie i w blaszanych miskach – zarechotał Haifan.
Edda bez słowa starła nadmiar keczupu ścierką, a pod obrus podłożyła serwetki. Gdy sytuacja została opanowana, przed Maxem zadymił spory kawałek zapiekanki. Gavein wolał to niż pastę, dręczył go zapach wymiocin, który nieodparcie przywodziło skojarzenie rozmiękłego żółtego sera z rozparzonymi pomidorami. Za makaronem też nie przepadał.
Max wziął się do jedzenia. Przestało go interesować cokolwiek innego. Żuł miarowo, szybkimi mechanicznymi ruchami.
On nie je, on żeruje – zwerbalizował myśl Gavein – jak pszczoła, której można odciąć odwłok, a ta nie przestanie jeść.
Nawisłe czoło, bezwłosy czerep i patrzące na boki oczy upodabniały Maxa do embriona lub pędraka. Max jadł bardzo głośno, sapiąc i mlaskając. Czasem przypominał sobie o tej przywarze i usiłował jeść ciszej. Wysiłek, jaki mu to sprawiało, objawiał się zdenerwowaniem i jeszcze głośniejszym sapaniem.
Gavein uznał, że Max nie powinien powstrzymywać przyrodzonego mu mlaskania, gdyż i tak nikt inny nie był w stanie jeść, gdy on jadł, a przynajmniej on sam mniej by się męczył.
Podjęli ponownie rozmowę, chcąc przytłumić odgłosy jedzącego Maxa.
– Nadaliście już Imię małemu? – nieoczekiwanie włączył się Max, wycierając pełne usta chusteczką.
Gavein znieruchomiał. W Lavath takie pytanie było grubym nietaktem. Widać, tu było dopuszczalne.
– Właśnie wczoraj zarejestrowałam w administracji. Będzie miał Myzzt , a na potoczne Duarte – odpowiedziała Edda, choć Max już nie słuchał.
– Wy wybraliście, czy sam sobie przyniósł na świat? – włączył się Haifan.
– Przyniósł sobie, ale nam odpowiada, będzie niemal panem swojego losu – odparła.
– Przecież nad losem nie da się zapanować?
– Będzie to zależało wyłącznie od niego, nie od innych.
Max głośno żerował.