Następnego dnia nie poszedł do antykwariatu. Wcześnie rano zadzwonił Wilcox z prośbą, że go zastąpi. Powiedział, że musi przeczytać jakąś książkę. Gavein nie sprzeciwił się.
Zeszli do jadalni. Ra Mahleine położyła się na kanapie, przykryła kocem i oglądała telewizor, robiąc na drutach.
Edda prasowała pościel, Haigh rozmyślał nad zapisanymi kartkami. Siedział na fotelu po turecku, ale nie uznał za stosowne zdjąć butów. Gavein był mu wdzięczny za wczorajszą obronę artyleryjską.
– Nie wiedziałam, że znałeś ich wcześniej, Dave – powiedziała Edda. Patrzyła na Gaveina nieruchomym wzrokiem.
– Tylko Iana. Załatwiał moją sprawę. Potem wcisnął mi wizytówkę i zaproszenie. Tyle.
– Dave, daruj im wczorajszy wieczór. Dość nieszczęść. Nie zaczynaj znowu. Nie bądź jak magnes. Magda, proszę cię, przekonaj go, żeby znowu się nie zaczęło.
Ra Mahleine podniosła wzrok znad robótki. Nie lubiła, gdy się jej przeszkadza w liczeniu oczek. Coś mruknęła. Natomiast Gavein został wytrącony z równowagi:
– Edda, to nie ma sensu. Jeśli chcesz, zmienimy mieszkanie, ale nie zaczynaj znowu – powiedział.
– Uspokój tego faceta, Magdalena – wtrącił się Haigh. Nie skracał jej davabelskiego imienia; uważał, że całe brzmi najlepiej. – Powinien być dumny, że go tak wysoko cenią, a nie stękać z tego powodu.
– Do jasnej cholery, dajcie mi spokój z głupotami. – Nie oderwała wzroku od robótki.
Edda bez słowa wyszła zapłacić za telefon.
– Nie przejmuj się matką, Dave. Mocno przesadza.
– Byłeś wczoraj w dobrej formie.
– Dzisiaj też jestem w niezłej – uśmiechnął się i zrobił gest, jakby zamierzał sięgnąć do nosa.
Gavein uznał jednak, że Haigh jest czymś strapiony. Spytał o to.
– Dlaczego wy się tak samo ubieracie?! – odpowiedział pytaniem Haigh. – Dwie pary dżinsów i dwie koszule flanelowe.
– Co?
– Wyglądacie dużo młodziej, niż macie w metryce, a ta twoja Magdalena to przecież piękność. Mówiłeś, że ma boskie nogi, to dlaczego nie ubierze na siebie tych modnych, obcisłych, czarnych rajtek, jakie noszą inne dziewczyny?
– Mówił, że mam boskie nogi?
– Chyba coś takiego powiedziałem.
– Hm, parę razy takie założyłam. Jeszcze w Lavath. Potem powiedział, że właśnie dlatego mnie unikał. Cholera jasna… Nie chciał się przez to ze mną ożenić. Chciał mieć wszystko dla siebie.
– No to nie nogi. Ale dlaczego nie zrobisz sobie trzydziestu sześciu warkoczyków, a on grzebienia tak jak ja?
– To nie takie proste. Musiałbym wygolić pałę na gruchę – wyjaśnił Gavein. – A tam, gdzie formujesz grzebień, wylazło mi najwięcej włosów. To byłby marny grzebień.
– Mnie też wyłażą jak cholera, ale jak się da białka albo cukru, to dobrze stoją i wygląda, jakby ich tam było dużo więcej.
– Nie powiem jej, żeby sobie posplatała takie gałązki na głowie, bo lubię jej włosy. Są sypkie i fajnie pachną.
– Narzekasz, że cię łaskoczą w nos.
– Z warkoczami byłoby jeszcze gorzej. Takie sztywne patyczki, nic tylko wybić oko.
– Ubieracie się szaro, to potem taka torba wami pomiata. Głupia ocenia ludzi po stroju.
– Ludzie w Lavath ubierają się na szaro. Takie barwy ochronne.
Haigh wzruszył ramionami.
– Może i racja. To też styl.
Wstał z kanapy i przykleił coś na drzwiach.
– Muszę to zrobić, żeby uspokoić matkę. Jak znajdzie, będzie gderać, potem pościera i uzna, że świat wrócił w zwykłe tory i że ty przestałeś być zwiastunem nadchodzącej śmierci.
Usiadł i zwiesił głowę.
– Chciałeś pogadać o czym innym. Zgadza się?
– Tak. Chodzi o tę małą Laillę. Dzisiaj dzwonili ze szpitala.
– Coś złego? – Gavein nie wierzył w przypuszczenia Eddy, ale koincydencji było zbyt dużo.
– Zależy jak patrzeć. Przy okazji badań okazało się, że jest w ciąży.
– Przecież ma najwyżej dwanaście lat. – Ra Mahleine podniosła zdziwione oczy znad robótki.
– Gdzie tam. Już skończyła szesnaście, tylko jest mała.
– I co dalej?
– Wiadomo co, nie?
– No, z kim…?
– Wiadomo: ze mną. Ja byłem tam pierwszy. Dostawiał się Glicha, ale się odstawił, bo dostał po mordzie i słuchawki do radia na otarcie łez. Fasola też się dostawiał, ale bez szans, to nic mnie nie kosztował.
– Takie miała powodzenie? Przecież taka niepozorna – wyrwał się Gavein.
– Ale za to taka dziwna, bo zawinięta w białe szmaty. Musi stale siedzieć, bo jak leży, to ją wszystko boli.
– Przecież nawet nie widać, czy jest ładna – brnął Gavein.
– Jest ładna – wyjaśnił Haigh. – A od góry, jak jej dosztukują skórę, też będzie ładna, a teraz i tak nie widać…
Ra Mahleine prychnęła. Oznaczało to, że nie akceptuje. Nie chciała przerwać liczenia oczek i nie odezwała się, więc nie było wiadomo, czy nie akceptuje jego kryteriów kobiecej urody, czy tylko sposobu wyrażania się Haigha.
– To co teraz będzie z wami?
– Co ma być. Każę wpisać ją do mojego paszportu jako żonę, pomimo że biała. Tak samo, jak ty wymusiłeś wpis Magdaleny. To mi imponuje: czarny i biała żona, niebywałe w Davabel. Czerwony i biała żona, to nie aż taki szpan, ale zawsze coś, no nie?
– Pewnie.
– Nie jest za młoda na małżeństwo? – wtrąciła pytanie Ra Mahleine.
– Biała nigdy nie jest za młoda…
Ra Mahleine parsknęła wściekle.
– …w Davabel – uładził nieco Haigh. – Powiem staremu Massmoudiehowi, że mała przeniesie się do mojego pokoju i po sprawie. Jeszcze się ucieszy, bo mieszkanie się rozgęści. Matka nie zważa na klasyfikację.
– Ja też mam problem – powiedział Gavein.
– Bezpłatna poradnia jest na 5667 Alei, dwadzieścia minut piechotą. – Haigh musiał tak zażartować. Dbałość o image nie dopuszczała odstępstw.
– To nic z tych rzeczy. – Gavein przyjął jego żart jako formalną konieczność. – Problem jest naukowy.
– No to wal. Lubię problemy naukowe. Szczególnie z fizyki.
Wziął się za upiększanie swojej kurtki. Wydawało się, że nie da się wcisnąć już żadnej czaszki, ale Haigh stale udowadniał, że jakieś miejsce jeszcze się znajdzie.
– To się pomęcz: Ra Mahleine opowiedziała mi o swojej podróży statkiem. Wydaje mi się, że na oceanie czas przyspiesza względem Lavath albo Davabel.
– Dlaczego?
– Była ciągła noc, to raz. Z rzadka zmieniała się w ciemny błękit, choć chmur na niebie nie było – wtedy mógł być dzień. Te, które miały dobry wzrok, mogły dostrzec w górze nieruchome samoloty. Każdy wodnopłat był najpierw nieruchomy, potem obniżając się, przyspieszał lotu, zwalniał zaś i hamował dopiero na wodzie. Myślę, że na poziomie oceanu czas biegnie szybciej niż na poziomie lądu. Co ty na to?
– Brzmi rozsądnie. Taki facet nazwiskiem Mili policzył, że musi być równowaga, to znaczy, jeśli gdzieś na górze zwalnia, to w głębi powinien przyspieszać. Czyli poziom miasta Lavath z poziomem Davabel łączy tylko cieniutka powierzchnia czasu realnego, znaczy wspólnego. Właśnie liczę jej grubość na zadanie domowe.
– Skąd wiadomo, że istnieje powierzchnia czasu realnego? Skąd wiadomo, że czas biegnie tak samo w Lavath i w Davabel?
– Lubię, jak chlapiesz mózgiem. Nikomu w tej chałupie tak to nie idzie – pochwalił życzliwie Haigh.
– Dobra, dobra, teraz twoja kolej.
– Czy ja muszę tego słuchać!? – zaprotestowała Ra Mahleine.
– On inaczej nie zrozumie. Takie ma połączenia neuronów – wytłumaczył Gavein.
– Myślę, że pomogą ci nauszniki – doradził Haigh.
– Właśnie robię nauszniki.
– Dokładnie nie wiadomo – nawiązał do tematu chłopak. – Wydaje się, że powierzchnia czasu istnieje, bo obliczenia i wskazania zegarków nieźle się zgadzają. Ale wiesz, facetowi drgnie ręka i samolot jest dłużej lub krócej na wybranej wysokości.
– No, a co z tym przyspieszaniem na powierzchni oceanu? Nie kłóci się to z poprzednim?
– Ale cię złapał zatward.
– Że co? – Gavein nie znał tego określenia.
– No, zatward umysłowy. Bo to wszystko jest pięknie logiczne.
– Czuję, że ten zatward nie chce mnie puścić.
– Niby dlaczego efekt miałby zatrzymać się przy powierzchni Ziemi? Jeśli czas zwalnia w nieobecności masy, to powinien przyspieszać w pobliżu. Zauważyłeś, że wybrzeże to kilkusetmetrowy klif? A do statku zjeżdżasz windą?
– Nigdy nie byłem na brzegu.
– Ja też nie, ale tak napisano w podręczniku.
– Masz rację – włączyła się Ra Mahleine. – Winda zjeżdża tunelem wydrążonym w skale. Gna bardzo szybko i bardzo długo. Trzeba uważać, żeby nie wysunąć ręki, bo kosz windy jest niezbyt wysoki, a do środka upychają po pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. Na powrotną windę, w Davabel, musiałam czekać miesiąc. Dodatkowa kwarantanna.
– Widzisz, Gavein?
– W głębokich kopalniach górnicy powinni pracować bardzo wydajnie. – Uwaga Gaveina nie była szczególnie odkrywcza.
– Niekoniecznie. Przecież im głębiej wchodzisz w Ziemię, tym grawitacja słabsza. Policz grawitację od bryły rozciągłej, to się przekonasz. W głębi toczy się gra pomiędzy zależnością zwolnienia czasu od odległości, a spadkiem masy, a który z tych efektów dominuje, nie wie nikt. Ale w kopalniach, nawet głębokich, nie zaobserwowali widocznych zmian.
– A dlaczego niby efekt na powierzchni morza ma być silniejszy niż pod ziemią na tej samej głębokości? – Gavein nie był przekonany.
– Rachunek całkowy. Gryzłeś to kiedyś? Pion wyprawia dziwne rzeczy w pobliżu brzegu morza – tłumaczenie Haigha straciło klarowność, a jego twarz pokryła się kropelkami potu, jak kiedyś twarz Haifana.
– Może by napisać list do Milla z zapytaniem? – Gavein podsunął koło ratunkowe.
– Mill jest z naszego kolegium. Pogadam z nim, jak wróci. Wyjechał robić badania terenowe.
Rozmowę przerwało nadejście Fasoli, który stanął w drzwiach, dziobaty jak zwykle, ponury jeszcze bardziej niż zazwyczaj, a na dodatek żuł gumę.
– Chodź, Grzebień – powiedział, przestępując z nogi na nogę. – Tylko nie zapomnij parasola, bo dzisiaj na nich kolej.