Krivyj, sapiąc i gramoląc się, przeniósł swoją pościel na pryczę Jaspersa i pościel Jaspersa na dolną.
– Sam sobie pościelę – rzucił Jaspers. Nie należało przeciągać struny: Krivyj mógł się zbuntować.
Zaparzył gorzkie ziółka, bo w tym czasie Krivyj ścielił swoje posłanie, a sypiące się siano aż wierciło w nosie.
Potem przepisowo naprężył prześcieradło i wsunął się pod chłodną kołdrę. Sącząc ziółka, przy świetle małej lampki obejrzał książkę.
W twardej oprawie, karbami naśladującej mozaikę i tytułem jakby ułożonym ze złotych samorodków: Gniazdo światów, wersja trzecia , drukowana na cienkim, sprężystym, kremowym papierze. Otworzył ją, nie na samym początku, lecz nieco dalej, tak po kilkudziesięciu stronach.
Wiatr zrywał tumany miałkiego, szarobiałego pyłu. Trudno było wypatrzeć wstęgę nie odnawianej od lat asfaltowej drogi. Szosa wiodła najkrótszą drogą przez grupę skałek przypominających wymarłe miasto czy labirynt na niegościnnym pustkowiu. Stepem nadkładało się wiele drogi.
Ta część Schhian nosiła nazwę Fnorrah, co znaczyło Dźwięki, Głosy lub Grające Miejsce. Wszelkie życie bało się pyłu Fnorrah. Domy dawnych mieszkańców zrównano z ziemią, by nikt nie zamieszkał tu na stałe. Zdarzały się nawet zgony przejeżdżających kierowców czy pasażerów, ale tylko osób, których Imię Ważne kończyło się na Int lub Myz.
Wielu podróżnych słyszało głosy dochodzące jakby z wnętrza czaszki, nierozróżnialny bełkot, chór szeptów. Jakby mówiło naraz kilkaset osób, choć inni rozpoznawali pojedyncze słowa. Jedni słyszeli nawoływania, inni grupowe recytacje, jeszcze inni głosy pamiętane z dzieciństwa. Głosy Fnorrah były groźne nocą lub podczas zawiei pyłowych: kierowcy gubili drogę, utykali w wydmach.
Ozza prowadziła wóz, oczy łzawiły jej od wypatrywania drogi. Stare oczy. Dawniej wzrok miała ostry i precyzyjny, pozostał niezły tylko na długie dystanse. I tak lepiej niż Hobeth, którą dosięgła starość krótkowidza – wzrok nieostry zarówno z bliska, jak i z daleka. Teraz drzemała, kołysząc się na posłaniu w takt podskoków kół na dziurach w asfalcie.
Ich barakowóz zrobiono ze starej ciężarówki. Zamiast skrzyni niósł pudło starego kiosku przerobione na pokój mieszkalny, kabinę z prysznicem i wnękę kuchenną. Okazały cylinder zbiornika wody umieszczono nad szoferką.
Wspólny samochód kupiły, by stale wędrować mimo podeszłego wieku. Co pięć lat i dwieście dziewiętnaście dni każdy przenosił się do nowej Krainy, ale władze niechętnie patrzyły na koczowników. Próbowano powstrzymać wzrost ich liczby. Przez „ulotnych” pustoszały mieszkania, kamienicznicy bankrutowali, nie inwestowano w nieruchomości, zabudowania szły w ruinę. Liczba nowo wznoszonych kamienic spadła niemal do zera. Uważano, że koczownicy są gorszymi pracownikami, nawet jeśli zatrudniali się na dłużej.
W Schhian, dokąd przybyły z wiosną, ledwie tolerowano koczowniczy styl życia. Tęgi, rumiany pogranicznik uważnie obejrzał wnętrze pokoju mieszkalnego i szoferki. „Ale fajne laski na tych zdjęciach!”, krzyknął do budki, gdzie grzał się jego kolega. „Przyniesiesz broszury, Gerd? Mnie dziś serce nawala”. Ozza spróbowała uśmiechu, którego dotąd się wstydzi. Nawet zaproponowała jakieś krople. Drugi wygramolił się na dwór. Popatrzył zimno, z pogardą. Wcisnął im w ręce broszurę prawną, a po drobiazgowej kontroli technicznej załatwił formalności. „W każdym mieście zaraz meldować się na policji. To obowiązkowe”, powiedział na koniec. „Co ty mi tu chrzanisz, Appe?!”, rzucił, wracając po odprawie. „Dwie nędzarki, ulotne. Jedna sucha jak stara miotła, druga połamana i półślepa”. „Zdjęcia, chłopie, mówiłem: zdjęcia”, odpowiedź z budki doleciała okraszona rechotem. Gerd podniósł szlaban graniczny. Gdyby Ozza była młodsza, policzki zapłonęłyby ze wstydu, teraz ledwie zaróżowiały.
Może złośliwie nie dał wszystkich informatorów? Czy informacja z wymiętoszonego zeszycika wystarczy? Ledwie parę dni, a już zdołały podwinąć się rogi. – Broszura z przepisami prawnymi Schhian tkwiła zatknięta w schowek na drzwiczkach szoferki. Ozza zerknęła w jej kierunku.
Jeśli w Schhian wprowadzono nowe restrykcje, oznaczało to, że koczownictwo nadal się rozpowszechnia. – No, pewnie. Coraz więcej ludzi wpada na nasz pomysł – pomyślała.
W nieustannej wędrówce, która dzieliła życie na równe odcinki, rozstawano się i witano tych samych ludzi, jakby ta sama załoga obejmowała kolejne statki. Nowe nakazy oznaczały, że wyprzedzający je w ciągłej wędrówce próbowali sprostać nowym wyzwaniom.
Ozza wiedziała, że większości z nich nigdy nie pozna, chociaż przekazywanie dla nich informacji było możliwe: opuszczający Krainę na kilka dni po twoim przybyciu znali ludzi, których ty nigdy nie spotkasz, bo ci wyjechali na dni czy miesiące przed twoim przyjazdem. Podobnie przybywający do Krainy, na kilka dni przed twoim wyjazdem, znali innych, dążących po tobie w wędrówce życiowej. Wieść mogła wędrować tylko łańcuszkiem, podróżowano tylko w jednym kierunku. Nie było możliwości uzgodnienia wspólnego czasu pomiędzy Krainami.
Zamieć pyłowa zgęstniała.
Przyda się nowy filtr powietrza do silnika, którego wlot wznosił się srebrzystym kominem ponad zbiornik wody. Chociaż wkład zaraz będzie do wymiany.
Wieje zdrowo – pomyślała.
Słychać było szum wiatru, łopot zapomnianych szmat wywieszonych z pudła mieszkalnego, szelest pyłu uderzającego w burty i okna wozu.
Rozwali nam dom albo nawieje jakiejś trucizny do środka. – Zjechała z szosy, zaparkowała wóz w cieniu odosobnionej skałki. – Tu nam nic nie grozi. – Pod kołami zaraz zaczęła zbierać się wydma.