Na rogu 830 Alei i 763 Ulicy był nie zabudowany, pełen gruzu, obszar. Przystrzyżona trawa wyodrębniała jego centrum od obrzeży porosłych wybujałymi chaszczami i drzewami, wśród których walało się zardzewiałe żelastwo bądź potłuczone szkło.
Kiedyś było tu wysypisko śmieci. Później je uzdatniono: środek splantowano, obrzeże zaś obsadzono drzewami. W wolne dni organizowano tu publiczne koncerty. Za parę groszy można było siedzieć na trawie, sapać z gorąca i słuchać ogłuszającej muzyki. Muzyka musiała ogłuszać, ponieważ na obrzeżu odgłosy miasta przytłaczały grane melodie. Gary lubił chodzić na takie koncerty, Daphne nie.
Wśród porozkładanych na trawie słuchaczy lawirowali sprzedawcy lodów lub parówek. Upał był solidny, przytłaczający, wilgotny. Gary pokryty grubą warstwą kremu przeciwsłonecznego, lizał niedosłodzonego loda. Kapela muzykowała, wściekle szarpiąc struny. Śpiewali o bredniach wypisywanych przez jakąś gazetę. Zakończyli kawałek odkryciem, że gazeta nadaje się do podtarcia tyłka. Obecnie należało protestować w wymiętych koszulach z obwisającymi na luźnych nitkach guzikami, dziurawych spodniach, stosując słownictwo pikantne i ekspresyjne. Dlatego kapela dostała aplauz. Grubas siedzący przed Garym bił brawo, aż tłuste połcie na jego bokach rytmicznie podrygiwały. Na chwilę odłożył na trawę przetłuszczoną, tekturową rynienkę z kiełbaską.
Ile taki spali kalorii od klaskania? Tyle, co nic. Gary zwinął w tłumok kurtkę, którą wziął na wypadek, gdyby lunęło; podłożył pod głowę, wyciągnął się wygodnie na kocu i zamknął oczy. Zasnął pomimo hałaśliwej muzyki – upał zwyciężył. Gary był po męczącej trasie. Nie znał tamtych przesiedleńców, ale zapamiętał charakterystyczny zegar stojący z ceramiczną, niebieską tarczą i kolumienkami z mosiądzu. Jakoś obraz tego zegara nie chciał zniknąć sprzed oczu.