Znów prowadziła Ozza. Głosy Fnorrah nie rozległy się. Już majaczyły zabudowania Zatr. Zmierzchało, ale wszystkie okna oazy były mroczne. Nie przejechał żaden samochód. Osobliwością Zatr były trzy linie tramwajowe utrzymujące regularną komunikację na wąskich uliczkach, ale tramwaj też nie nadjechał.
Ozza zaparkowała wóz przy witrynie sklepowej. Gdy umilkł silnik, zapanowała niezmącona cisza. Wiatr zupełnie ustał, bo przecież zaszeleściłby listowiem czy rozrzuconymi papierami, lub chociaż kłapnąłby niedomkniętym oknem. Wszystko wokół – ulice, stojące samochody, nawet uliczne drzewa zaścielała warstwa rudego pyłu.
Pył uciszył miasto, jak dźwiękochłonna wykładzina – pomyślała Ozza. – Trzeba ruszyć stare gnaty – powiedziała.
– Prawie mi macica wyskoczyła od tych wybojów – mruknęła Hobeth. – Muszę się wysikać.
– Na co ci macica w twoim wieku?
– Przyzwyczaiłam się do niej. – Rozzłoszczona Hobeth poszła do toalety. Ozza powoli schodziła po szczeblach drabinki. Sił brakowało. Nie wyglądała źle, gdyż trzymała się prosto i była szczupła, to znaczy wychudzona.
Przytrzymała się drzwiczek, żeby rozhulałe gwałtownymi ruchami serce wróciło na swe zwykłe miejsce pod obojczykiem. Rudy osad na chodniku i ulicy to nie pył, lecz warstwa przypominająca zaschłe błoto. Może mżawka zestaliła pyl przyniesiony wiatrem.
Dołączyła do niej Hobeth. Szła o lasce.
– Słyszałam, że coś chlupnęło w kiblu – powiedziała Ozza.
– To pewnie twoja macica, potworo?
– Siedzi sobie, gdzie trzeba – Hobeth chciała się poklepać po brzuchu wolną ręką, ale złapała się za bok, uderzona ostrym bólem.
Nie usunięto wraku samochodu rozbitego o skrzywiony słup uliczny; szkło walało się wokół stłuczonej witryny sklepu.
Weszły do środka. Na posadzce w różnych pozach tkwiło kilkoro ludzi, kasjerka opierała czoło o kasę.
Ozza zadrżała ze zdenerwowania. Była pewna siebie, skłonna do dręczenia słownego Hobeth, ale tylko, gdy nie było bezpośredniego niebezpieczeństwa. Hobeth zachowała się bardziej zdecydowanie. Podeszła do kasy i laską pchnęła leżącą. Ciało odchyliło się do tyłu i zatrzymało na oparciu krzesła, wystawiając do góry straszną, sinoczarną twarz z rozdziawionymi ustami o smolistych wargach i wybałuszonych, czerwonych gałkach oczu pokrytych siateczką czarnych żyłek.
– Aaah…! – Ozza wydała ochrypły ryk strachu.
Zesztywniałe palce kasjerki sterczały do góry w niemym geście. Były ciemne jak jej twarz. Hobeth opuściła laskę, ale zwłoki pozostały w zadartej pozie.
– Nie ma sensu tego ruszać – powiedziała. – Myślę, że inni wyglądają podobnie. To może być jakaś zaraza. Lepiej tego nie dotykać. Chodźmy stąd.
Ozza posłusznie dała sobą kierować.
W ciszy usłyszały stuk, może chrobot dochodzący zza drzwi, potem jakby cichy jęk. Ktoś w Zatr jeszcze żył i prosił o pomoc.