Литмир - Электронная Библиотека
A
A

2.

Pod sam koniec podróży zezwolono wreszcie zdjąć blaszane okulary, chociaż nadal trzeba było tkwić w zaciskach opasujących biodra. Czasem pilot zapalał słabą żarówkę, aby oświetlić mapę; światełko wydobywało z mroku twarze pasażerów. Krzesełka rozmieszczono parami, przy oknach. Całe wnętrze samolotu: płótno poszycia, łuki duralowych wręg kadłuba i łączące je podłużnice pomalowano na ciemnoszaro. Tu i ówdzie odlazł z nich lakier.

– Ten jest dokładnie pospinany drutami – znów odezwał się sąsiad. – Nic się w nim nie trzęsie. Ale leciałem kiedyś takim metalowym górnopłatem: linia krajowa, wysokości minutowe, rozumie pan? Miał na skrzydłach tylko dwa silniki. Aż strach było lecieć… Jakby któryś nawalił… Najgorzej, jak trafił w dziurę w powietrzu. Kłapał wtedy tymi skrzydłami zupełnie jak ptak… Ten, to co innego: solidne naciągi, mocne druty. Tylko przez płótno trochę zimno…

Całą drogę milczał, a teraz wzięło go na gadanie – pomyślał niechętnie Gavein, jednak skinął głową. Leciał pierwszy raz w życiu. Wsiadając, zdołał policzyć: samolot miał aż dziesięć silników, po pięć z każdej strony: trzy przy płatach i dwa przy kadłubie. Te przy kadłubie były odrzutowe, ich huk ogłuszał. Podobno jednoczesne użycie silników odrzutowych i śmigłowych miało szczególne zalety. Czytał o tym kiedyś w prasie.

Było mroźno, w Davabel zima srożyła się jak w Lavath. Długotrwała podróż powietrzna zaznaczyła się w jego pamięci jako mgliste, pozbawione wydarzeń, półświadome trwanie. Huk silnika stłamsił wspomnienia.

– Proszę odpiąć pasy, można wysiadać – wychrypiał głośnik. Wnętrze samolotu rozświetliły słabe pomarańczowe żarówki. Gavein rozpiął metalową skorupę siedzenia, wyciągnął brezentowy worek spod krzesełka. Nędzny dobytek na następne trzydzieści pięć lat życia. Naciągnął buty na stopy napuchłe od wielu godzin bezruchu.

Spokojnie czekał w kolejce do wyjścia. Oblodzona płyta lotniska w Davabel szkliła się w poświacie nocnego nieba. Czerniał jedynie pas do lądowania. Osłonięte siatką okna kabiny pilotów jaśniały, załoga szykowała się do lotu powrotnego.

W dali ciemniał budynek portu lotniczego. Trzeba było tam dotrzeć, niosąc torby bagażowe lub worki na plecach. Wszyscy szli bardzo wolno. Niektórzy przewracali się; emeryci powstawali z wysiłkiem. Kobiety szlochały, podnosząc się z lodowej polewy. Gavein dobrze radził sobie z lodem: poślizgnął się tylko raz, niegroźnie – plecak zamortyzował upadek.

Wewnątrz budynku portu lotniczego najpierw wypatrzył zegar: masywną czarną kulę, przymocowaną do końca krzywej stalowej rury zwisającej z sufitu. Wskazania zegara różniły się ledwie o trzydzieści dwie minuty od informacji pilota, dolecieli niemal zgodnie z przewidywaniami. Posłusznie stanął w kolejce. Stanowisko urzędnika umieszczono jak kasę w samie. Wreszcie jego kolej. Umundurowany funkcjonariusz zerknął do paszportu, następnie przyjrzał się mu uważnie.

– Gavein Throzz?

Gavein skinął głową; był senny.

Tamten starannie odcisnął dużą, prostokątną pieczątkę obok wizy wyjazdowej z Lavath.

– Otrzymuje pan wizę pobytową na trzydzieści pięć lat. Po ich upływie uda się pan do Ayrrah – wypowiedział rutynową formułkę. – Proszę przejść do odkodowania.

Tamto okienko – wskazał.

Stanowisko numer szesnaście zaopatrzono w komputer z solidną metalową klawiaturą w pancernej puszce. Lakier starł się z częściej dotykanych miejsc. W okienku urzędowała ogniście ruda dziewczyna. Miała bardzo jasną cerę. Nadawało to jej twarzy wyraz białego kota, takiego, co ma różowy nosek i różowe wargi, ale któremu założono czerwoną perukę.

Żywa reklama Davabel: „Równe prawa dla czerwonych” – pomyślał ubawiony.

– Proszę paszport – zakomenderowała głośno. Może spojrzał na nią lekceważąco. Jeśli ją czymś uraził, nie było to zamierzone, ale trudno natychmiast pozbyć się starych nawyków; w Lavath nikt zbytnio nie poważał rudowłosych.

– Gavein Throzz? Ależ wy się tam cudacznie nazywacie. – Miała piskliwy, zbyt wysoki głos. – Będę mówić po prostu Dave, dobrze?

– Gavein to stare, tradycyjne imię z Lavath, którego się nie zdrabnia, natomiast Dave pochodzi od David. Proszę mówić Throzz, jeśli imię nie brzmi odpowiednio.

– U nas rzadko używa się nazwisk czy tytułów, jak tam u was… w Lavath – powiedziała. – Zapomnijmy o tym Gavein. Wpiszę panu: Dave, a dalej?

– Co dalej?

– No drugie, Imię Ważne… – nalegała, unikając jego wzroku.

– Prawo Lavath i, jak mi wiadomo, także prawo Davabel zapewnia dyskrecję. Ogranicza rozpowszechnianie Imienia – wywodził podenerwowany Gavein.

– Chce pan skorzystać z tego przepisu? – spojrzała rozbawiona. Miała ładne niebieskozielone oczy (jak biały kot).

Nie czekając na oczywistą odpowiedź, wcisnęła paszport w szczelinę czytnika.

– Nie bał się pan lecieć samolotem? – Pokiwała głową z udanym podziwem. To jej było wolno. Nie wymieniła przecież Imienia. – Ja nigdy nie podróżuję samolotami…

Nie miałabym tyle odwagi, co pan. – Poufale ujawniła, że nosi to samo Imię.

Milczał.

Pewnie czeka, żebym umówił się z nią po pracy – pomyślał.

– Trzeba autoryzować dane z pańskiego paszportu – odezwała się wreszcie.

Wyszła ze swojego kojca i coś wpisała do paszportu przy innym pulpicie. Była niska i drobna. Pewnie chce się pochwalić niezłą sylwetką, przecież mogłaby to samo załatwić bez ruszania się zza biurka, pomyślał. Miała na sobie czarną kurtkę od uniformu i przykrótkie, zielone, zwężające się ku dołowi spodnie wpuszczane w oficerki. Zrolowaną furażerkę wcisnęła pod epolet, odznakę służby portowej przypięła zaś do sweterka.

Gavein obojętnie odebrał paszport i przesunął się w kolejce. Celnik o dużej twarzy, kwadratowej szczęce i masywnych łapach w gumowych rękawicach, wyrzucił całą zawartość bagażu Gaveina na ladę. Odsunął na bok kanapki, parę jabłek i herbatniki. Zebrał to razem do plastikowego pojemnika.

– Otrzyma pan równowartość. Wwóz żywności i zwierząt jest niedozwolony. Rozumie pan: bakterie, pleśnie… rozsiewają się, a my chronimy nasz kraj.

Gavein z powrotem upychał swój skromny dobytek do worka.

Urzędnik zerknął ponaglająco.

– Do następnego okienka, do odprawy majątkowej – rzucił.

– Po wyjściu z tego budynku pieniądze przywiezione z Lavath są warte tyle co makulatura. Do Lavath muszą wrócić przez Ayrrah i Llanaig – powiedział kasjer.

Gavein posłusznie wyciągnął z płóciennego woreczka gruby zwitek zużytych, zielonych banknotów. Rozszedł się ich nieprzyjemny zapach.

– Pieniądze śmierdzą – powiedział uprzejmie kasjer. – Śmierdzą starym masłem, czuć, jak jest ich dużo.

– Śmierdzą rozłożonym potem rąk, które je kiedyś trzymały – powiedział Gavein. – Tu są dwa miliony.

Urzędnik sprawnie liczył. Co chwilę maczał palce w płynie dezynfekującym.

– Zgadza się. To będzie dziewięć tysięcy sześćset siedemnaście paczek – powiedział. Następnie odliczył mniejszą kupkę innych banknotów. Nawet kolor ten sam.

– A dalej? – zapytał Gavein. To było już ostatnie okienko. Już ktoś następny wydobywał swój smrodliwy skarb.

– Do Urzędu Hierarchii i Klasyfikacji. Dwunastka. Tamto okienko z lewej – wskazał ręką.

3
{"b":"89375","o":1}