Gdy tylko ta myśl pojawia się w jego głowie, Crozier wie, że to nie jego lęk. To koszmar jakiegoś innego człowieka. Na moment znalazł się w umyśle kogoś innego.
Wchodzi w niego Sophia Cracroft. Crozier jęczy i zaciska mocniej zęby na pasku.
Widzi ją nagą, ocierającą się o niego w Stawie Dziobaka. Widzi ją na kamiennej ławce obok domu gubernatora, jej chłodny wzrok i lekceważącą minę. Widzi ją w niebieskiej jedwabnej sukience, gdy stoi i macha – nie do niego – w doku w Greenhithe, tego majowego dnia, kiedy Erebus i Terror wyruszyły w podróż. Wreszcie widzi ją taką, jakiej nie widział jej jeszcze nigdy – Sophię Cracroft z przyszłości, dumną i pogrążoną w żałobie, w głębi duszy szczęśliwą z powodu owej żałoby, odnowioną i odrodzoną jako pomocnik, towarzysz i sekretarz swej ciotki lady Jane Franklin. Podróżuje z nią wszędzie – prasa nazywa je dwiema niezłomnymi kobietami. Sophia, podobnie jak jej ciotka, jest poważna i pełna nadziei, wojownicza, kobieca i ekscentryczna, pochłonięta namawianiem świata do ratowania sir Johna. Nigdy nie wspomni o Francisie Crozierze, nawet w obecności ich wspólnych znajomych. Crozier widzi od razu, że Sophia doskonale czuje się w tej roli: odważna, władcza, przez całe dziesięciolecia umiejętnie odgrywa kokietkę, starannie jednak unikając prawdziwej miłości i zobowiązań. Nigdy nie wyjdzie za mąż. Będzie podróżować po świecie z lady Jane, która nigdy oficjalnie nie straci nadziei na odnalezienie sir Johna – nawet długo po tym, jak wszyscy już tę nadzieję porzucą – i która wciąż będzie cieszyć się wolnością, współczuciem, władzą i pozycją, jaką da jej ów stan niepełnego wdowieństwa.
Crozier próbuje wymiotować, lecz jego żołądek jest już pusty od wielu godzin, albo i dni. Może tylko zwinąć się w kłębek i próbować przetrzymać jakoś skurcze.
Jest w mrocznym pokoju, w ciasnym, wymyślnie umeblowanym i wyposażonym wiejskim domu w Hydesdale, w stanie Nowy Jork, jakieś dwadzieścia mil na zachód od Rochester. Crozier nigdy nie słyszał o Hydesdale ani o Rochester. Wie, że to wiosna tego roku, 1848, przyszłość odległa zaledwie o kilka tygodni. Przez szparę między zasuniętymi zasłonami widać błyskawice. Potężny grzmot trzęsie całym domem.
– Chodź, mamo! – woła jedna z dwóch dziewczynek siedzących przy stole. – Przekonasz się, że to bardzo pouczające.
– Przekonam się, że to przerażające – odpowiada ich mama, nijaka kobieta w średnim wieku, z włosami spiętymi w kok i wiecznie zmarszczonym czołem. – Nie wiem, dlaczego dałam się wam na to namówić.
Crozier nie może się nadziwić brzydocie amerykańskiej angielszczyzny, którą posługuje się farmerka. Większość Amerykanów, jakich poznał do tej pory, to żeglarze, komandorzy amerykańskiej marynarki wojennej lub wielorybnicy.
– Pospiesz się, mamo! – Dziewczynka zwracająca się tak władczym tonem do swej matki to piętnastoletnia Margaret Fox. Jest skromnie ubrana i atrakcyjna w kokieteryjny i niezbyt inteligentny sposób, typowy dla tych nielicznych Amerykanek, które miał kiedyś okazję poznać. Druga dziewczynka to jedenastoletnia siostra Margaret, Catherine. Młodsza dziewczynka, ledwie widoczna w słabym blasku świecy, bardziej przypomina swoją matkę; także ma ciemne brwi, włosy ściągnięte w kok i zmarszczone czoło.
W szparze między zasłonami znów rozpala się na moment błyskawica.
Matka i dwie córki ustawiają się wokół okrągłego dębowego stołu i chwytają za ręce. Crozier zauważa, że papierowa serweta na stole pożółkła ze starości. Wszystkie trzy kobiety mają zamknięte oczy. Grzmot trzęsie szybami w oknach.
– Jest tam kto? – pyta piętnastoletnia Margaret.
Przerażająco głośne stuknięcie. Nie grzmot, ale stuknięcie, jakby ktoś uderzył w blat stołu młotkiem.
– O Boże! – krzyczy matka, chcąc podnieść ręce i zakryć nimi usta w geście przerażenia. Dziewczynki trzymają mocno jej dłonie, nie pozwalając jej przerwać kręgu. Stół kołysze się lekko.
– Jesteś dziś naszym przewodnikiem? – pyta Margaret.
Głośne STUK.
– Przybyłeś, by nas skrzywdzić? – pyta Katy. Dwa jeszcze głośniejsze stuknięcia.
– Widzisz, mamo? – szepcze Maggie. Zamknąwszy ponownie oczy, pyta teatralnym szeptem: – Przewodniku, czy jesteś tym miłym panem Splitfootem, który komunikował się z nami wczoraj wieczorem?
STUK .
– Dziękujemy, że przekonał nas pan wczoraj wieczorem, że naprawdę pan istnieje, panie Splitfoot – kontynuuje Maggie, szepcząc niemal tak, jakby pogrążyła się w jakimś transie. – Dziękujemy, że powiedział pan mamie wszystko o jej dzieciach, podał nasz wiek i przypomniał o szóstym dziecku, które umarło. Odpowiesz dziś na nasze pytania?
STUK .
– Gdzie jest ekspedycja Franklina? – pyta mała Katy.
STUK STUK STUK stuk stuk stuk stuk STUK STUK stuk STUK STUK… stukot trwa przez jakieś pół minuty.
– Czy to jest ten duchowy telegraf, o którym mówiłyście? – szepcze ich matka.
Maggie uciszają. Stukot ustaje. Crozier widzi nagle, jakby jego wzrok mógł przenikać przez wełnę i bawełnę, że obie dziewczynki mają bardzo giętkie kończyny i że na zmianę strzelają palcami u nóg, pocierając paluchem o drugi z rzędu palec. Powstały w ten sposób dźwięk jest zaskakująco głośny jak na tak małe palce.
– Pan Splitfoot mówi, że sir John Franklin, o którym tyle teraz piszą w gazetach, jest cały i zdrowy. Jego ludzie też są cali i zdrowi, ale bardzo wystraszeni. Wszyscy siedzą na swoich statkach, które utknęły w lodzie w pobliżu pewnej wyspy, pięć dni żeglugi na południe od zimnego miejsca, gdzie zatrzymali się na pierwszą zimę – kontynuuje Maggie.
– Jest tam bardzo ciemno – dodaje Katy. Znów słychać głośne stukanie.
– Sir John mówi swojej żonie, Jane, żeby się nie martwiła – tłumaczy serię dźwięków Maggie. – Mówi, że wkrótce znów się zobaczą, jeśli nie na tym, to na drugim świecie.
– O Boże! – powtarza pani Fox. – Musimy wezwać tu Mary Redfield i pana Redfielda, i Leah, oczywiście, i państwa Dueslerów, i panią Hyde, i państwa Jewellów…
– Pst! – syczy Katy.
STUK STUK STUK STUK stukstukstukstukstuk STUK.
– Przewodnik nie chce, żebyś się odzywała, kiedy on nas prowadzi – szepcze Katy.
Crozier jęczy i wbija zęby w pasek. Skurcze, które rozpoczęły się w jego żołądku, teraz ogarniają całe ciało. W jednej chwili trzęsie się z zimna, by w następnej zrzucić z siebie koce.
Widzi mężczyznę ubranego jak Eskimos – w futrzaną kurtkę, wysokie futrzane buty, kaptur podobny do tego, jaki nosi lady Cisza. Mężczyzna stoi na drewnianej scenie, przed światłami rampy. Jest bardzo gorąco. Za plecami mężczyzny widać malowany prospekt przedstawiający lód, góry lodowe, zimowe niebo. Powierzchnię sceny przykrywa sztuczny śnieg. Na scenie leżą także cztery psy podobne do tych, których Eskimosi używają do ciągnięcia sań. Psy są zgrzane, dyszą ciężko.
Brodaty mężczyzna w kurtce przemawia z ośnieżonego podwyższenia.
– Chciałbym więc przemówić dziś do waszych uczuć – mówi mężczyzna. Jego mocny angielski akcent wydaje się Crozierowi równie okropny jak angielszczyzna nastoletnich dziewczynek. – Popłynąłem do Anglii, by porozmawiać osobiście z lady Franklin. Życzy mi powodzenia podczas naszej kolejnej ekspedycji – oczywiście jeśli uda nam się zebrać tutaj, w Filadelfii, oraz w Nowym Jorku i Bostonie dość pieniędzy, by taką ekspedycję przygotować – i mówi, że byłaby zaszczycona, gdyby to właśnie synowie Stanów Zjednoczonych sprowadzili do domu jej męża. Proszę was więc dzisiaj o hojność nie ze względu na siebie, lecz dla dobra ludzkości. Proszę o to w imieniu lady Franklin oraz jej zaginionego męża, pozostając w nadziei, że ta wyprawa przyniesie chwałę Stanom Zjednoczonym Ameryki…
Crozier znów widzi tego samego mężczyznę. Brodaty jegomość jest nagi, leży na łóżku w Union Hotel w Nowym Jorku, z bardzo młodą nagą kobietą. Jest gorąco, więc oboje odrzucili kołdrę. W pobliżu nie widać psów pociągowych.