– Bńdgens? – zdumiałem się głośno. Za głośno. Byłem zszokowany. Zawsze lubiłem tego oczytanego stewarda.
Crozier pokręcił głową.
– Od dwóch tygodni oficerom Erebusa usługiwał Richard Aylmore – powiedział. – Czy to mogła być trucizna, doktorze Goodsir?
Zawahałem się. Potwierdzając podejrzenia komandora, wydałbym wyrok śmierci na Aylmorea. Steward mesy młodszych oficerów został już kiedyś ukarany chłostą za nazbyt aktywny udział w Wielkim Weneckim Karnawale. Aylmore był także przyjacielem i powiernikiem mata uszczelniacza z Terroru, człowieka chytrego i podejrzanego. Wszyscy wiedzieliśmy, że i Aylmore jest człowiekiem małego ducha.
– Owszem, to mogła być trucizna – odparłem wreszcie. – Ale być może Aylmore podawał ją całkiem nieświadomie.
– Co pan chce przez to powiedzieć? – spytał Crozier. Komandor był tak zmęczony, że jego biała skóra dosłownie lśniła w blasku gwiazd.
– Oficerowie jedzą największe porcje z ostatnich konserw Goldnera, które zabraliśmy ze sobą. W tej żywności znajduje się czasem nieznana, lecz śmiertelnie groźna trucizna. Nikt nie wie, co to jest. Być może to jakieś mikroskopijne, niewidoczne dla naszych oczu żyjątko.
– Nie poczulibyśmy, że jedzenie jest zepsute? – wyszeptał Crozier. Pokręciłem ze smutkiem głową.
– Nie. Ta trucizna ma straszliwą moc, odbiera najpierw głos, a potem paraliżuje całe ciało, nie można jej jednak wyczuć zmysłem węchu ani smaku. Jest niewidzialna jak sama śmierć.
Crozier zastanawiał się nad tym przez dłuższy czas.
– Każę wszystkim odstawić jedzenie z puszek na trzy tygodnie – rzekł wreszcie. – Na razie muszą nam wystarczyć nadpsute resztki solonej wieprzowiny i suchary. Będziemy je jeść na zimno.
– Ludzie nie będą z tego zadowoleni – odpowiedziałem szeptem. – Zupy i warzywa z puszek to jedyne ciepłe pożywienie, jakie dostają podczas marszu, Kiedy zostaną tego pozbawieni, mogą się buntować.
Crozier uśmiechnął się w odpowiedzi w taki sposób, że aż przeszedł mnie dreszcz.
– Więc nie wszyscy zostaną pozbawieni jedzenia z puszek – syknął. – Steward nadal będzie je jadł; dokładnie te same konserwy, którymi karmił Fitzjamesa. Dobranoc, doktorze Goodsir.
Wróciłem do izby chorych, sprawdziłem, czy któryś z moich podopiecznych nie potrzebuje mojej pomocy, wsunąłem się do śpiwora i ułożyłem moje przenośne mahoniowe biurko na kolanach.
Moje pismo na tej stronie jest tak nierówne, bo trzęsły mi się ręce. I to nie tylko z zimna.
Za każdym razem, gdy wydaje mi się, że znam już dobrze któregoś z oficerów lub nuirynarzy, przekonuję się, że jestem w błędzie. Miliony lat postępów medycyny nie odkryją sekretów ludzkiej duszy.
Jutro przed świtem ruszamy w dalszą drogę. Podejrzewam, że ten trzydniowy przystanek w Zatoce Luksusów był ostatnią okazją do dłuższego odpoczynku na trasie naszego wyczerpującego marszu.
45
BLANKY
Szerokość geograficzna nieznana, długość geograficzna nieznana. 18 czerwca 1848.
Kiedy złamała się jego trzecia i ostatnia proteza, Tom Blanky wiedział, że to już koniec.
Jego pierwsza drewniana noga była prawdziwym dziełem sztuki. Pan Honey, cieśla z Terroru, wystrugał ją z jednego kawałka solidnej angielskiej dębiny. Blanky był z niej ogromnie zadowolony i lubił się nią popisywać. Kiedy poruszał się tylko po okręcie, kuśtykał na zwykłej protezie niczym stary pirat, gdy jednak wychodził na lód, przyczepiał do niej idealnie wyrzeźbioną drewnianą nogę, mocowaną na specjalnym ruchomym złączu. W podeszwie stopy tkwiły dziesiątki gwoździ i śrub, które zapewniały mu lepszą przyczepność niż zwykłe, nabite ćwiekami buty marynarzy, dzięki czemu jednonogi lodomistrz, choć niezdolny do ciągnięcia sań, mógł bez trudu dotrzymywać kroku zdrowym marynarzom zarówno podczas przejścia z Terroru do Obozu Terror, jak i podczas marszu na południe. Do czasu.
Jego pierwsza drewniana noga złamała się tuż pod kolanem dziewiętnaście dni po tym, jak porzucili Obóz Terror, wkrótce po pogrzebie biednego Pilkingtona i Harry’ego Le Vesconte’a.
Tego dnia Tom Blanky i pan Honey jechali w szalupie ułożonej na saniach ciągniętych przez dwudziestu marynarzy. Cieśla, który zazwyczaj szedł wraz z innymi w zaprzęgu, tym razem zajęty był struganiem nowej nogi z kawałka zapasowego drzewca.
Blanky nigdy nie wiedział, czy powinien nosić swą drewnianą stopę, czy też nie, kiedy szedł obok kolumny zlanych potem, zdyszanych marynarzy. Kiedy wędrowali po lodzie – jak podczas przejścia przez zamarznięty przesmyk na południe od Obozu Terror, a potem w Zatoce Fok i w szerokiej zatoce na północ od cypla, gdzie pogrzebali Le Vesconte’a – nabijana żelastwem stopa spisywała się doskonale. Jednak większa część trasy na południe, w stronę ujścia Rzeki Backa, prowadziła po stałym lądzie.
Kiedy śnieg i lód na skałach zaczął topnieć, a topniał szybko, gdyż lato było znacznie cieplejsze niż minionego, 1847 roku, drewniana stopa Toma Blanky’ego ześlizgiwała się ze skał, wpadała w szczeliny lub przekrzywiała się niebezpiecznie na każdej nierówności terenu.
Wędrując po lodzie, Blanky starał się manifestować swoją solidarność z innymi marynarzami, chodząc tam i z powrotem wzdłuż kolumny, przenosząc od czasu do czasu jakieś drobne przedmioty i próbując zastępować najbardziej zmęczonych marynarzy w zaprzęgu. Zwykle jednak grzecznie dziękowano mu za pomoc, wszyscy bowiem wiedzieli, że ze względu na drewnianą nogę Tom nie uciągnie żadnego ciężaru.
Po sześciu tygodniach i czterdziestu siedmiu milach wędrówki, w Zatoce Luksusów, gdzie zmarł biedny komandor Fitzjames, Blanky chodził już na trzeciej nodze – słabszej i gorszej niż druga, nie mówiąc o pierwszej – i starał się z całych sił dotrzymać kroku towarzyszom, pokonując kolejne strumienie, kałuże i skalne grzbiety, nie wracał już jednak z pozostałymi po drugą część sań.
Tom Blanky uświadomił sobie, że stał się kolejnym zbędnym ciężarem, który jego zmęczeni towarzysze – teraz już tylko dziewięćdziesięciu pięciu – musieli ciągnąć ze sobą ną południe.
Tym, co nie pozwalało Blanky’emu się poddać, nawet gdy zaczęła pękać jego trzecia noga – nie mieli już zapasowych drzewców, z których można by wystrugać czwartą – była nadzieja, że wkrótce przesiądą się do łódek i że wtedy jego wiedza na temat lodu okaże się bardzo przydatna.
Jednak podczas gdy warstwa lodu okrywająca nagie skały i żwir topniała w ciągu dnia – według porucznika Little’a temperatura sięgała czasami aż czterdziestu stopni – pak za przybrzeżną linią gór lodowych wcale nie pękał. Blanky starał się zachować cierpliwość. Wiedział lepiej niż którykolwiek z pozostałych członków ekspedycji, że na tych szerokościach obszary otwartej wody pokazują się czasem dopiero w połowie lipca albo i później.
Lodomistrz wiedział też dobrze, że od tego, kiedy lód zacznie pękać, zależy bezpośrednio jego życie. Gdyby przesiedli się wkrótce do łodzi, miałby szansę na przetrwanie. Nie potrzebował nóg, by podróżować łodzią. Crozier dawno już postanowił, że Thomas Blanky zostanie szyprem jego szalupy – dowódcą ośmioosobowej załogi – i gdyby tylko lodomistrz doczekał tej chwili, zapewne ocalałby. Gdyby dopisało im szczęście, dopłynęliby do samego ujścia Rzeki Backa, zatrzymali się tam, otaklowali łodzie do podróży po rzece i ruszyli w stronę jeziora, licząc na wsparcie północno-zachodnich wiatrów. Oczywiście wielokrotnie musieliby wychodzić z łodzi i przenosić je po stałym lądzie, lecz nawet dla Blanky’ego byłaby to bułka z masłem w porównaniu z męczarnią ostatnich ośmiu tygodni.
Gdyby Thomas Blanky doczekał chwili, gdy przesiądą się do łodzi, znalazłby ocalenie.
Blanky wiedział jednak o jeszcze jednej rzeczy, z którą nie mógł poradzić sobie nawet jego wrodzony optymizm: potwór z lodu polował na niego.