Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Jeśli nawet nie zamierzali nigdzie iść? Wrócił, żeby zabić komandora, porwać Goodsira i zaszlachtować biednego Goddarda i Lane’a, a potem pociąć ich na kawałki, jak zwierzęta. On traktuje nas wszystkich jak bydło rzeźne. Może czeka już za najbliższym grzbietem, żeby zaatakować cały obóz?

– Robisz z mata uszczelniacza straszydło – parsknął Des Voeux.

– On sam zrobił już z siebie straszydło – odparł Andrews. – A właściwie nie straszydło, tylko diabła. Prawdziwego diabła. On i ten jego pomagier, Magnus Manson – niech ich piekło pochłonie – sprzedali swoje dusze i w zamian zostali obdarzeni jakąś ciemną mocą. Wspomnicie jeszcze moje słowa.

– Wydawałoby się, że jeden prawdziwy potwór w zupełności wystarczy na jedną ekspedycję – powiedział Thomas.

Nikt się nie roześmiał.

– Właściwie to jest jeden potwór – rzekł wreszcie Edward Couch.

– I to dobrze znany ludzkiej rasie.

– Cóż więc proponujecie? – spytał Des Voeux po kolejnej chwili ciszy. – Żebyśmy uciekli przed Hickeyem i wyruszyli jutro na południe?

– Moim zdaniem powinniśmy wyruszyć jeszcze dzisiaj – powiedział Joseph Andrews. – Gdy tylko załadujemy do łodzi sprzęt. Możemy ciągnąć je przez całą noc; jeśli wzejdzie księżyc, będzie wystarczająco jasno. Jeśli nie, wykorzystamy trochę paliwa, które zostawiliśmy do tej pory, i zapalimy lampę. Sam powiedziałeś, Charles, że zostawiliście na trasie bambusowe kije i że bez trudu je odnajdziemy. Kiedy nadejdzie pierwsza prawdziwa śnieżyca, wszystkie znikną pod śniegiem.

Couch pokręcił głową.

– Ludzie Des Voeux są zmęczeni. Nasi są zupełnie zniechęceni. Wyprawmy dziś wieczorem ucztę i zjedzmy wszystkie foki, które tu ze sobą przyciągnęliście, Charles. Ruszymy w drogę jutro rano. Dobry posiłek i kilka godzin snu na pewno podniesie nas wszystkich na duchu.

– Ale wystawimy straże na noc – zastrzegł Andrews.

– Tak jest. – Couch skinął głową. – Sam stanę pierwszy. Nie jestem bardzo głodny.

– Pozostaje jeszcze kwestia dowództwa – zauważył Thomas Farr, spoglądając po kolei na twarze mężczyzn zgromadzonych w namiocie.

– Charles niech dowodzi – rzekł pierwszy oficer Robert Thomas.

– Sir John awansował go na pierwszego oficera okrętu flagowego.

– Ale ty byłeś pierwszym oficerem na Terrorze, Robercie – powiedział Farr do Thomasa.

Thomas pokręcił energicznie głową.

– Erebus był okrętem flagowym. Pan Des Voeux jest lepszym przywódcą niż ja, a będziemy potrzebowali dobrego przywódcy.

– Nie mogę uwierzyć, że nie ma już z nami komandora Croziera. – Andrews westchnął.

Mężczyźni palący fajki zaciągnęli się mocniej dymem. Przez chwilę znów wszyscy milczeli. Na zewnątrz ktoś rozmawiał o fokach, ktoś inny roześmiał się głośno, w tle słychać było trzaski i eksplozje pękającego lodu.

– Teoretycznie wyprawie przewodzi teraz porucznik George Henry Hodgson – powiedział Thomas Farr.

– Och, pieprzyć porucznika Hodgsona rozżarzonym prętem w dupę – żachnął się Joseph Andrews. – Gdyby ten gnojek wrócił tu teraz, udusiłbym go gołymi rękami i naszczał na jego trupa.

– Wątpię, czy porucznik Hodgson jeszcze żyje – rzekł cicho Des Voeux. – Uzgodniliśmy więc, że ja dowodzę teraz całą ekspedycją, a moi zastępcy to Robert i Edward?

– Tak jest – przytaknęli pozostali podoficerowie.

– Oczywiście przed podjęciem ważnych decyzji będę konsultował się z wami wszystkimi – mówił dalej Des Voeux. – Zawsze chciałem dowodzić załogą… ale nie w ten sposób. Będę potrzebował waszej pomocy.

Wszyscy pokiwali ze zrozumieniem głowami.

– Chciałbym, żebyśmy uzgodnili jeszcze jedną rzecz, zanim wyjdziemy do naszych ludzi i zaczniemy przygotowywać się do uczty i jutrzejszego wymarszu – powiedział Couch.

Des Voeux pytająco uniósł brwi.

– Co z chorymi? Hartnell mówi, że sześciu marynarzy nie da rady iść o własnych siłach, nawet gdyby zależało od tego ich życie. Są zbyt chorzy. Weźmy na przykład Jopsona, stewarda komandora. Pan Helpman i nasz mechanik, Thompson, nie żyją, ale Jopson ciągle się jakoś trzyma. Hartnell mówi, że nie ma nawet siły, żeby podnieść głowę i normalnie się napić – trzeba mu przy tym pomagać – ale wciąż żyje. Zabieramy go ze sobą?

Des Voeux spojrzał na Coucha, a potem na twarze pozostałej trójki, szukając w nich odpowiedzi, nie dopatrzył się jednak niczego.

– A jeśli zabierzemy Jopsona i innych ciężko chorych – kontynuował Couch. – To po co?

Des Voeux nie musiał pytać, co miał na myśli mat. Będziemy ich ciągnąć jako chorych towarzyszy czy jako jedzenie?

– Jeśli ich tutaj zostawimy – przemówił głośno – a Hickey wróci, czego obawiają się niektórzy z nas, na pewno potraktuje ich jak darmowy zapas mięsa.

Couch pokręcił głową.

– Nie o to pytałem.

– Wiem – odrzekł Des Voeux. Wziął głęboki oddech i omal nie zakrztusił się dymem z fajek. – No dobrze, oto moja pierwsza decyzja jako nowego dowódcy wyprawy Franklina. Kiedy jutro rano wyciągniemy łodzie na lód, każdy, kto będzie miał dość sił, by dojść do tych łodzi, pójdzie z nami. Jeśli umrze po drodze, zdecydujemy, co zrobić z jego ciałem. Ja zdecyduję. Ale jutro rano z obozu ratunkowego wyjdą tylko ci, którzy mogą iść o własnych siłach.

Żaden z mężczyzn obecnych w namiocie nie przemówił, dwóch skinęło tylko głowami. Wszyscy unikali wzroku Des Voeux.

– Powiem o tym ludziom, kiedy już zjemy – oświadczył Des Voeux. – Każdy z was wybierze sobie jakiegoś godnego zaufania towarzysza na wachtę. Edward ustali kolejność. Nie pozwólcie tym ludziom objeść się do nieprzytomności. Musimy trzeźwo myśleć i być czujni – przynajmniej niektórzy z nas – dopóki nie dotrzemy do otwartej wody.

Wszyscy pokiwali zgodnie głowami.

– W porządku, idźcie i powiedzcie swoim ludziom o uczcie – rozkazał Des Voeux. – Na dzisiaj to wszystko.

55

GOODSIR

20 sierpnia 1848.

Z prywatnego dziennika doktora Harry’ego D.S. Goodsira:

Sobota, 20 sierpnia 1848

Wydaje się, że fortuna, która tak brutalnie obeszła się z sir Johnem, komandorem porucznikiem Fitzjamesem i komandorem Crozierem, nie szczędzi swych łask temu diabłu, Hickeyowi.

Moi oprawcy nie wiedzą, że przypadkiem włożyłem pamiętnik do torby medycznej – a właściwie zapewne wiedzą, bo starannie przeszukali moje rzeczy dwa dni po tym, jak mnie schwytali, ale nic ich to nie obchodzi. Śpię w namiocie tylko z porucznikiem Hodgsonem, który właściwie także jest już więźniem Hickeya, mogę więc bez przeszkód pisać, gdy tylko mam wolną chwilę.

Wciąż nie mogę uwierzyć w śmierć moich towarzyszy – Lane a, Goddarda i Croziera – ani w to, co stało się w piątek wieczór, gdy wróciliśmy do obozu Hickeya, położonego niedaleko naszego dawnego obozu nad rzeką; Diabeł Hickey wyprawił wtedy prawdziwą ucztę, podczas której jego kompani raczyli się ludzkim mięsem. Mimo że widziałem to na własne oczy, nadal nie mogę uwierzyć w takie barbarzyństwo.

Nie wszyscy członkowie piekielnych legionów Hickeya ulegli jeszcze pokusie kanibalizmu. Hickey, Manson, Thompson i Aylmore oczywiście z entuzjazmem pochłaniali ludzkie szczątki, podobnie jak marynarz William Orren, steward William Gibson, palacz Lukę Smith Golding, uszczelniacz James Brown i jego pomocnik Dunn.

Inni jednak wstrzymują się od jedzenia ludzkiego mięsa. Morfin, Best, Jerry, Work, Stricklan, Seeley i, oczywiście, Hodgson, podobnie jak ja żywią się jedynie spleśniałymi sucharami. Podejrzewam, że spośród całej tej grupy tylko Stricklan, Morfin i porucznik będą opierać się pokusie przez dłuższy czas. Ludzie Hickeya podczas podróży na zachód złapali tylko jedną fokę, to jednak wystarczyło, by rozpalić piecyk zasilany jej tłuszczem – zapach pieczonego ludzkiego mięsa jest bardzo nęcący.

Hickey nie zrobił mi jeszcze krzywdy. Nie tknął mnie nawet poprzedniego wieczora, kiedy odmówiłem jedzenia ludzkiego mięsa i krajania innych ciał, kiedy przyjdzie na to czas. Jak dotąd ciała panów Goddarda i Lane’a zaspokoiły ich apetyty i uwolniły mnie od trudnego wyboru: zostać kucharzem kanibali czy też pozwolić, by ci sami kanibale okaleczyli lub zjedli mnie.

162
{"b":"102265","o":1}