Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Kiedy skończyli, Crozier i Fitzjames oddalili się od pozostałych. Mieli zjeść kolację znacznie później – na razie planowali przejść do oddalonego o dwie mile Victory Point i kopca Jamesa Rossa, gdzie prawie rok wcześniej Graham Gore zostawił mosiężny cylinder z optymistyczną wiadomością.

Crozier zamierzał uzupełnić tę wiadomość informacjami o tym, co działo się z ekspedycją sir Johna Franklina od tamtego czasu oraz o ich planach na najbliższą przyszłość.

Maszerując ze znużeniem przez gęstą mgłę i wsłuchując się w głos dzwonu okrętowego wzywającego marynarzy na obiad – oczywiście zabrali z Terrorui Erebusa dzwony i przeciągnęli je do obozu wraz z welbotami – Francis Crozier modlił się do Boga, by zdołał wymyślić jakiś plan, nim dotrą wraz z Fitzjamesem do kopca. Obawiał się, że jeśli tego nie uczyni, po prostu się rozpłacze.

42

PEGLAR

69°37‘42” szerokości geograficznej północnej, 98°41’ długości geograficznej zachodniej. 25 kwietnia 1848.

Zapasy foczego mięsa i ryb z eskimoskich sani były zbyt skromne, by mogła się nimi najeść setka wygłodniałych marynarzy – kilku ciężko chorych w ogóle nie przyjmowało pokarmów stałych – i nawet pan Diggle oraz pan Wall, którzy już od miesięcy wielokrotnie dokonywali cudu rozmnożenia chleba i ryb, tym razem nie zdołali tej sztuki powtórzyć (tym bardziej że niektóre kawałki mięsa były wyjątkowo śmierdzące), każdy jednak otrzymał chociaż kawałek ryby lub foczego mięsa wraz ze zwyczajową porcją jedzenia z puszek.

Harry Peglar zjadł swoją porcję ze smakiem, choć podczas jedzenia trząsł się z zimna i wiedział, że wywoła ono tylko rozwolnienie, które dręczyło go już od tygodni.

Po posiłku Peglar i steward Bridgens spacerowali przez chwilę razem, trzymając w dłoniach kubki z letnią herbatą. Mgła tłumiła ich głosy, choć jednocześnie wydawało się, że wzmacnia dźwięki dochodzące z większej odległości. Słyszeli kłótnie marynarzy grających w karty w którymś z namiotów po drugiej stronie obozu. Z północnego zachodu – gdzie przed obiadem wybrali się obaj komandorzy – dobiegały dudniące grzmoty. Słyszeli ten dźwięk przez cały dzień, ale nad obozem nie pojawiła się dotąd burza.

Peglar i Bridgens zatrzymali się przy łódkach i saniach ułożonych na brzegu, wzdłuż zamarzniętej linii morza.

– Powiedz mi, Harry – odezwał się Bridgens – które z tych łodzi zabierzemy ze sobą, jeśli znów będziemy musieli wyjść na lód?

Peglar pociągnął łyk herbaty.

– Nie jestem pewien, ale myślę, że komandor Crozier zabierze tylko dziesięć. Nie mamy dość ludzi, żeby ciągnąć wszystkie.

– Więc po co tachaliśmy je tutaj?

– Komandor Crozier mówił mi, że być może zostaniemy w Obozie Terror jeszcze przez dwa lub trzy miesiące, aż zacznie pękać lód. Wtedy przydałyby nam się dodatkowe łodzie; moglibyśmy zabrać do nich więcej jedzenia, namiotów i sprzętu. Jeśli zabierzemy tylko dziesięć, będziemy musieli zostawić tutaj sporo zapasów.

– Ale ty myślisz, że tak właśnie zrobimy; wyruszymy na pohidnie jedynie z dziesięcioma łodziami, i to szybko, zgadza się, Harry?

– Mam nadzieję, że tak właśnie będzie. – Peglar skinął głową. Opowiedział Bridgensowi o wszystkim, co widział tego ranka, o tym, że zgodnie z sugestiami doktora Goodsira zarówno Irving, jak i Eskimosi jedli tuż przed śmiercią focze mięso, oraz o dziwnym zachowaniu komandora, który potraktował ich wszystkich tak, jakby w przyszłości mieli uczestniczyć w procesie sądowym. Dodał też, że komandor prosił ich wszystkich o zachowanie tych informacji w tajemnicy.

Bridgens wysłuchał cierpliwie jego relacji i pokiwał głową.

– Moim zdaniem – zaczął cicho – komandor Crozier nie jest przekonany, że to Eskimosi zabili porucznika Irvinga.

– Co takiego? A kto inny mógłby… – Peglar umilkł raptownie. Nagle ogarnęła go fala mdłości, musiał oprzeć się o welbot, by nie upaść. Do tej pory nawet nie przyszło mu do głowy, by ktoś inny niż eskimoscy barbarzyńcy mógł w tak bestialski sposób zamordować Johna Irvinga. Przypomniał sobie stertę zamarzniętych wnętrzności na szczycie wzgórza.

– Richard Aylmore mówi, że to oficerowie są wszystkiemu winni – mówił półszeptem Bridgens. – Powtarza ciągle, że powinniśmy zabić oficerów i rozdzielić między siebie ich racje żywnościowe. Aylmore w naszej grupie i mat uszczelniacz w waszej mówią, że powinniśmy jak najszybciej wrócić na Terror.

– Wrócić na Terror… – powtórzył Peglar. Choć jego umysł otumaniony był zimnem, zmęczeniem i chorobą, wiedział dobrze, że to nie ma sensu. Okręt uwięziony był w lodzie i miał tam pozostać przez następne miesiące, nawet gdyby tego roku lato rzeczywiście zawitało w te regiony. – Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero od ciebie, John? Nikt nie mówił czegoś takiego w mojej obecności.

Bridgens uśmiechnął się.

– Boją się, że nie zachowasz tego tylko dla siebie. Nie ufają ci, Harry.

– Ale tobie ufają?

– Oczywiście, że nie. Ale ja wcześniej czy później słyszę wszystko. Stewardzi są niewidzialni, nikt nie zwraca na nich uwagi… chyba że można zabrać ich porcję mięsa. No właśnie, dzisiejsze mięso było wyborne, sam przyznasz. Być może to ostatnie świeże mięso, jakie kiedykolwiek jedliśmy.

Peglar był jednak zbyt wzburzony, by gawędzić o minionych i przyszłych potrawach.

– Co możemy zrobić, żeby ostrzec Fitzjamesa i Croziera? – spytał.

– Och, oni dobrze wiedzą, co Hickey i Aylmore wygadują za ich plecami – odparł nonszalancko stary steward. – Nasi komandorowie mają własne źródła informacji.

Peglar pokręcił głową. Wciąż nie mógł uwierzyć, że wśród jego towarzyszy są ludzie na tyle nikczemni i głupi, by nawet w tak trudnej sytuacji zwracać się przeciwko innym.

– Powiedz mi, Harry – rzekł Bridgens, poklepując burtę welbota – które z tych łodzi zabierzemy ze sobą, a które zostawimy tutaj?

– Na pewno weźmiemy cztery welboty – odparł Peglar z roztargnieniem, wciąż wracając myślami do porannych wydarzeń i do tego, co powiedział mu Bridgens. – Szalupy są równie długie jak welboty, ale cholernie ciężkie. Na miejscu komandora zostawiłbym je tutaj i zamiast nich zabrał kutry. Mają tylko dwadzieścia pięć stóp długości, ale są znacznie lżejsze od welbotów. Z drugiej strony może się okazać, że mają za duże zanurzenie, by dało się nimi płynąć po Rzece Backa. Mniejsze łódki są za małe na żeglugę po otwartym morzu i zbyt delikatne na podróż po rzece.

– Sądzisz więc, że zabierzemy cztery welboty, cztery kutry i dwie mniejsze szalupy, pinki, tak? – spytał Bridgens.

– Tak – powiedział Peglar, uśmiechając się mimowolnie. Pomimo dziesiątek lat spędzonych na morzu i tysięcy przeczytanych książek John Bridgens wciąż miał niewielkie pojęcie o żeglarstwie. – Myślę, że tak właśnie będzie.

– No dobrze. – Bridgens skinął głową. – Zakładając nawet, że większość chorych wróci do zdrowia, każdą łódź będzie ciągnęło co najwyżej dziesięciu ludzi. Zdołamy to zrobić, Harry?

Peglar ponownie pokręcił głową.

– To nie będzie wyglądało tak, jak podróż z Terroru, John.

– Bogu dzięki.

– Nie, źle mnie zrozumiałeś. Wszystko wskazuje na to, że będziemy ciągnęli te łodzie po lądzie, a nie po zamarzniętym morzu. To będzie znacznie trudniejsze niż podróż z Terroru, kiedy ciągnęliśmy co najwyżej dwie łodzie naraz i mogliśmy w każdej chwili korzystać z pomocy tych, którzy akurat mieli wolne ręce. Poza tym teraz łodzie będą wyładowane zapasami i sprzętem. Podejrzewam, że w jednym zaprzęgu będzie szło co najmniej dwudziestu ludzi, a to oznacza przeciąganie łodzi na zmianę.

– Na zmianę? Dobry Boże, przecież minie cała wieczność, nim dociągniemy je w ten sposób do rzeki. A im będziemy słabsi i bardziej chorzy, tym wolniej będzie nam to szło.

– Zgadza się. – Peglar pokiwał głową.

– Czy w ogóle istnieje jakaś szansa, żebyśmy dociągnęli je do ujścia Rzeki Backa, a potem dopłynęli do Wielkiego Jeziora Niewolniczego?

130
{"b":"102265","o":1}