Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Crozier milczał.

– Nie – kontynuował Blanky, zaciągając się z lubością dymem. – Myślę, że najlepiej będzie, jeśli sobie trochę odpocznę i porozmyślam o tym i owym. Miałem dobre życie. Chciałbym je trochę powspominać, nim ból i smród zatrują mi myśli.

Crozier westchnął, spojrzał na swego cieślę, a potem na lodomistrza i westchnął ponownie. Wyjął z kieszeni płaszcza butelkę z wodą.

– Proszę chociaż wziąć to.

– Dziękuję, komandorze. Bardzo chętnie.

Crozier ponownie sięgnął do kieszeni, pogrzebał w nich chwilę, by wreszcie spojrzeć bezradnie na cieślę.

– Nie mam nic do jedzenia. A pan, panie Honey?

Cieśla znalazł zapleśniałego suchara i kawałek jakiejś zielonej substancji, która niegdyś była zapewne plastrem wołowiny.

– Nie, dzięki, John. – Blanky uśmiechnął się. – Naprawdę nie jestem głodny. Mam jednak prośbę do pana, komandorze.

– O co chodzi, panie Blanky?

– Moja rodzina mieszka w Kent, niedaleko Ightham Mote, na północ od Tonbridge Wells. A przynajmniej tam właśnie mieszkała moja Betty, Michael i moja mama, kiedy wypływaliśmy z Anglii. Zastanawiałem się, komandorze, to znaczy, gdyby dopisało panu szczęście, i miał pan potem trochę czasu…

– Przysięgam, że jeśli wrócę do Anglii, znajdę ich i powiem, że kiedy widziałem pana po raz ostatni, siedział pan sobie wygodnie na kamieniu i palił fajkę – odparł Crozier. Wyjął z kieszeni pistolet. – Porucznik Little widział przez lunetę potwora. Idzie za nami od samego rana. Pewnie niedługo się tutaj pojawi. Proszę to wziąć, przyda się panu.

– Nie, dziękuję, komandorze.

– Jest pan pewien? To znaczy, że chce pan tu zostać? – nie dawał za wygraną Crozier. – Nawet gdyby został pan z nami… chociaż jeszcze przez tydzień, może dłużej, pańska wiedza mogłaby się nam bardzo przydać. Kto wie, jakie warunki będą panowały na lodzie dwadzieścia mil stąd?

Blanky uśmiechnął się ponownie.

– Gdyby nie było z wami pana Reida, wziąłbym to sobie do serca, komandorze. Naprawdę. Ale to świetny lodomistrz.

Crozier i Honey pożegnali się z Blankym mocnym, serdecznym uściskiem dłoni, a potem odwrócili się i ruszyli żwawym krokiem, by dogonić ostatnie łodzie znikające właśnie za odległym grzbietem lodowym na południu.

Było już dobrze po północy, kiedy wreszcie przyszedł po niego.

Blanky dawno już zużył cały zapas tytoniu, a gdy sięgnął po butelkę z wodą, którą nieopatrznie postawił obok siebie, na kamieniu, okazało się, że woda już zamarzła. Był zmęczony i obolały, ale nie chciał spać.

Na szarym nieboskłonie pojawiło się kilka gwiazd. Jak zwykle wieczorem zerwał się wiatr z południowego zachodu, a temperatura spadła co najmniej o czterdzieści stopni poniżej wartości, którą osiągała w południe.

Blanky położył złamaną nogę i uprząż na kamieniu obok siebie. Choć dokuczał mu dotknięty gangreną kikut i pusty żołądek, najwięcej bólu sprawiała mu tego wieczora dolna część nogi, której przecież już nie miał.

Nagle potwór po prostu pojawił się przed nim, wyrósł z lodu niczym duch.

Przez chwilę stał nieruchomo, niecałe trzydzieści kroków dalej.

Musiał wyjść przez jakąś niewidoczną dziurę w lodzie, pomyślał Blanky. Przypomniał sobie wesołe miasteczko i namiot magika, który widział jako mały chłopiec w Tumbridge Wells. Magik, drobny mężczyzna w fioletowej pelerynie i wysokim, stożkowatym kapeluszu przyozdobionym lśniącymi gwiazdami i księżycem, pojawił się na scenie w podobny sposób, wyskakując z ukrytej zapadni przy akompaniamencie achów i ochów zachwyconej publiczności.

– Witaj ponownie – powiedział Blanky do ciemnej sylwetki na lodzie. Potwór stanął na tylnych łapach i zastygł na moment w bezruchu.

Lodomistrz patrzył spokojnie na ogromną masę futra i mięśni, na pazury lśniące odbitym blaskiem zachodzącego słońca, na pobłyskujące w półmroku olbrzymie kły, jakimi z pewnością nie mógł się poszczycić żaden ze znanych ludzkości drapieżników. Blanky przypuszczał, że potwór ma ponad dwanaście stóp wysokości, może nawet czternaście.

W jego oczach, ciemniejszych niż mrok okrywający jego sylwetkę, nie odbijał się nawet blask umierającego słońca.

– Spóźniłeś się – przemówił ponownie lodomistrz, mimowolnie szczękając zębami. – Czekam na ciebie już ładnych parę godzin. – Rzucił w ciemną sylwetkę swoją drewnianą nogą.

Potwór nie próbował się nawet uchylić przed drewnianym pociskiem. Stał w bezruchu jeszcze przez minutę, po czym nagle runął do przodu, sunąc nad lodem niczym upiór. Monstrum kilkoma skokami dopadło głazu i rozłożyło swe olbrzymie ramiona, przesłaniając lodomistrzowi cały świat.

Thomas Blanky uśmiechnął się szeroko i zacisnął mocno zęby na ustniku zimnej fajki.

46

CROZIER

Szerokość geograficzna nieznana, długość geograficzna nieznana. 4 lipca 1848.

Jedyną rzeczą, która wciąż trzymała przy życiu Francisa Rawdona Moirę Croziera przez dziesięć długich tygodni marszu, był błękitny płomień gorejący w jego piersiach. Im bardziej umęczone, schorowane, wygłodniałe i poobijane było jego ciało, tym mocniej i jaśniej płonął ów ogień. Wiedział, że nie była to jedynie metafora jego determinacji. Ani optymizmu. Błękitny płomień przeciskał się do jego serca niczym jakieś obce ciało, przenikał je niczym choroba, skupiał w sobie wszystkie jego myśli i uczucia, umacniając go w niechcianym przekonaniu, że zrobi wszystko, by przeżyć. Wszystko.

Czasami Crozier gotów był niemal modlić się, by ów błękitny płomień zgasł, a on mógł wreszcie się poddać, położyć na śniegu i schować pod zamarzniętą tundrą niczym zasypiające dziecko pod kocem.

Dziś musieli się zatrzymać – po raz pierwszy od wielu tygodni nie ciągnęli sań. Rozbili też wielki i ciężki namiot pełniący funkcję izby chorych, choć nie rozpakowywali nawet mes dla poszczególnych grup marynarzy. Ludzie nazwali to niczym niewyróżniające się miejsce w małej zatoce na południowym wybrzeżu Ziemi Króla Williama obozem szpitalnym.

W ciągu ostatnich dwóch tygodni przeszli przez pokrytą nierównym lodem zatokę, opuszczając wreszcie długi przylądek, sięgający na południowy zachód. Teraz szli wzdłuż wybrzeża, kierując się ponownie na południowy wschód i wschód, w stronę ujścia Rzeki Backa.

Crozier zabrał z Terroruswój sekstans i teodolit, podobnie jak porucznik Little, który miał także przyrządy nawigacyjne zmarłego komandora porucznika Fitzjamesa, jednak żaden z nich już od tygodni nie mierzył położenia słońca ani gwiazd. Po prostu nie miało to znaczenia. Jeśli Ziemia Króla Williama była półwyspem, jak sądziła większość badaczy polarnych, łącznie ze starym dowódcą Croziera, Jamesem Clarkiem Rossem, linia brzegowa doprowadziłaby ich prosto do ujścia Rzeki Backa. Jeśli była to wyspa – a ku takiej właśnie opinii skłaniał się Crozier, podobnie jak niegdyś porucznik Gore – wkrótce zobaczyliby na południu stały ląd i przeszli przez wąską cieśninę do ujścia Rzeki Backa. Tak czy inaczej od ujścia rzeki dzieliło ich jeszcze około dziewięćdziesięciu mil.

Podczas długiego marszu z Obozu Terror pokonywali średnio niewiele ponad milę dziennie. Czasami zdarzało im się przejść trzy lub cztery mile w ciągu jednego dnia, co przypominało Crozierowi o fantastycznym tempie przeprawy z okrętów do obozu Terror, jednak kiedy indziej – kiedy ciągnęli sanie głównie po ziemi, a nie po lodzie, kiedy musieli przeprawiać się przez strumienie, a raz nawet przez prawdziwą rzekę, kiedy wybrzeże było tak skaliste, że musieli zejść na lód, kiedy dokuczała im fatalna pogoda, kiedy liczba chorych była większa niż zwykle, a zdrowi marynarze musieli przeciągać nie tylko dziesięć łodzi z ładunkiem, ale i swych towarzyszy – przez cały dzień oddalali się od poprzedniego obozu zaledwie o kilkaset jardów.

Pierwszego lipca, po kilku tygodniach ciepłej pogody, powróciło zimno i śnieg. Śnieżyca nadciągająca z południowego wschodu wiała ludziom prosto w twarze. Wszyscy powyciągali z łodzi wierzchnie okrycia, uszanki i szaliki. Śnieg pokrywający sanie i łodzie zwiększył ich ciężar o kilkaset funtów. Ciężko chorzy marynarze, którzy leżeli na zwiniętych namiotach i pojemnikach z zapasami, chronili się pod płótnem zakrywającym ów ładunek.

138
{"b":"102265","o":1}