Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Przez trzy dni ludzie maszerowali w gęstej śnieżycy i porywistym wietrze wiejącym ze wschodu i południowego wschodu. Nocami nie pozwalały im spać nieustające grzmoty.

Dziś zatrzymali się w końcu na dłuższy postój, gdyż wielu marynarzy było chorych, a doktor Goodsir chciał się nimi zająć. Poza tym Crozier chciał wysłać zwiadowców na wschód oraz większe grupy uzbrojonych ludzi na północ, w głąb wyspy, a także na południe, na lód. Miał nadzieję, że którejś z nich uda się coś upolować.

Bardzo potrzebowali jedzenia.

Niedawno zjedli wreszcie ostatnią konserwę Goldnera, co było zarazem dobrą i złą wiadomością. Kiedy steward Aylmore, który na rozkaz komandora jadł pożywienie z puszek, nie podzielił jednak losu komandora Fitzjamesa i nie umarł w straszliwych męczarniach – choć spotkało to dwóch innych marynarzy, którzy teoretycznie nie mieli jeść konserw – wszyscy ponownie sięgnęli do tego źródła pożywienia, uzupełniając nim niewielkie porcje solonej wieprzowiny i dorsza.

Dwudziestoośmioletni marynarz Bill Closson umarł, krzycząc bezgłośnie, gdy paraliż ogarniał powoli kolejne partie jego ciała, doktor Goodsir nie miał jednak pojęcia, co go zabiło, dopóki jeden z jego towarzyszy, Tom McConvey, nie wyznał, że Closson ukradł i zjadł całą puszkę brzoskwiń.

Podczas bardzo krótkiej ceremonii pogrzebowej Clossona – jego ciało nie zostało nawet zaszyte w płótno, a jedynie przykryte stertą kamieni, gdyż stary żaglomistrz, Murray, umarł na szkorbut, a poza tym i tak nie było już wolnego płótna – komandor Crozier wygłosił cytat, który zdaniem marynarzy z pewnością nie pochodził z Biblii, lecz z legendarnej już Księgi Lewiatancu

– Zycie ludzkie wypełnia samotność, bieda, podłość, cierpienie i przemijanie – recytował komandor. – Wszyscy żyjemy krótko, ale jeszcze krócej ci, którzy okradają swoich przyjaciół.

Mowa pogrzebowa komandora, choć wyjątkowo krótka, zrobiła prawdziwą furorę wśród marynarzy. Choć wszystkie dziesięć łodzi, które ciągnęli za sobą od ponad dwóch miesięcy, miały już nazwy nadane im, gdy jeszcze Erebus i Terror pływały po morzach, marynarze natychmiast przemianowali trzy kutry i dwie szalupy przeciągane po południu i wieczorem (wszyscy nienawidzili teraz tej części dnia, musieli bowiem jeszcze raz pokonywać dystans, który przeszli już rankiem). Nazwy owych łodzi brzmiały teraz oficjalnie Samotność, Bieda, Podłość, Cierpienie i Przemijanie.

Crozier przyjął tę inicjatywę z rozbawieniem i zadowoleniem; wyglądało na to, że jego ludzie nie są jeszcze aż tak schorowani, wygłodniali i przygnębieni, by nie stać ich było na przebłyski czarnego, żeglarskiego humoru.

***

Kiedy w końcu doszło do buntu, na jego czele stanął ostatni człowiek, którego Francis Crozier posądzałby o złe zamiary i niesubordynację.

Był środek dnia, komandor próbował przespać się choć przez chwilę, podczas gdy większość marynarzy przebywała poza obozem, na zwiadach lub na polowaniu. Usłyszał szuranie wielu stóp na śniegu przed jego namiotem i natychmiast zrozumiał, że szykują się kłopoty poważniejsze niż te, z którymi musieli radzić sobie na co dzień.

Wyrwany z płytkiej drzemki, Crozier natychmiast wstał i włożył płaszcz. Zawsze nosił naładowany rewolwer w prawej kieszeni, ostatnio jednak zaczął również nosić mniejszy, dwustrzałowy pistolet w kieszeni lewej.

Na otwartej przestrzeni między namiotem Croziera i izbą chorych stało około dwudziestu pięciu ludzi. Choć czapki i szaliki przesłaniały twarze wielu z nich, Crozier rozpoznał wszystkich niemal natychmiast. Nie zdziwił się wcale, ujrzawszy w drugim rzędzie Corneliusa Hickeya, Magnusa Mansona, Richarda Aylmore’a i kilku innych malkontentów.

Był jednak ogromnie zaskoczony, kiedy zobaczył, kto stoi w pierwszym rzędzie.

Większość oficerów przebywała poza obozem, dowodząc oddziałami zwiadowców i myśliwych, których rankiem Crozier rozesłał na różne strony świata – komandor zbyt późno uświadomił sobie, że popełnił błąd, wysyłając z obozu najbardziej lojalnych oficerów, między innymi porucznika Little’a, pierwszego oficera Roberta Thomasa, wiernego bosmanmata Toma Johnsona i Harry’ego Peglara, a zostawiając na miejscu marynarzy słabszych nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Jednak na czele grupy nie stali wcale ci najsłabsi, najmniej inteligentni żeglarze, lecz młody porucznik Hodgson, Rebuen Małe, dowódca dziobówki, oraz dowódca przedniego masztu z Erebusa, Robert Sinclair. Małe i Sinclair zawsze byli zdyscyplinowanymi i lojalnymi marynarzami.

Crozier podszedł do zgromadzenia tak szybko, że Hodgson odruchowo cofnął się o dwa kroki i wpadł na idiotę Mansona.

– Czego chcecie? – wychrypiał Crozier, starając się przemawiać z jak największą mocą i stanowczością. – Co tu się dzieje, do diabła?

– Musimy porozmawiać, panie komandorze – odparł Hodgson. Głos młodego porucznika drżał ze zdenerwowania.

– O czym? – Crozier cały czas trzymał prawą rękę w kieszeni. Widział, że doktor Goodsir podszedł do otworu wyjściowego izby chorych i przyglądał się ze zdumieniem tłumowi zgromadzonemu przed namiotem. Crozier naliczył w sumie dwudziestu trzech ludzi. Wiedział, że nigdy nie zapomni ich twarzy ani nazwisk.

– O powrocie – odrzekł Hodgson. Przez stojący za nim tłum przebiegł pomruk aprobaty, zwiastun nadciągającego buntu.

Crozier nie zareagował od razu, analizując w myślach sytuację, która z dwóch powodów nie wyglądała tak źle, jak mógłby się tego spodziewać. Po pierwsze, nie był to jeszcze bunt w prawdziwym tego słowa znaczeniu – gdyby wszyscy marynarze, łącznie z Hodgsonem, Male’em i Sinclairem, zdecydowali się na użycie siły, już by nie żył. Zaatakowaliby go w nocy, gdy robiło się ciemniej. Po drugie, choć dwóch czy trzech marynarzy trzymało w dłoniach strzelby, cała reszta uzbrojenia pozostawała w rękach sześćdziesięciu sześciu myśliwych i zwiadowców.

Crozier zanotował w myślach, by nigdy więcej nie pozwalać wszystkim żołnierzom opuszczać obozu jednocześnie. Tozer i jego podwładni koniecznie chcieli wybrać się na polowanie. Komandor był tak zmęczony, że bez zastanowienia wyraził na to zgodę.

Crozier wodził wzrokiem po twarzach buntowników. Niektórzy natychmiast spuszczali wzrok, zawstydzeni. Inni, jak Małe i Sinclair, śmiało patrzyli mu w oczy. Hickey odpowiedział mu spojrzeniem tak zimnym i nieludzkim, że Crozier mógłby je porównać tylko do wejrzenia białych niedźwiedzi – albo samego potwora z lodu.

– O powrocie dokąd? – spytał wreszcie.

– Do O-b-b-bozu Terror – wyjąkał Hodgson. – Jest tam jedzenie w puszkach, piece i trochę węgla. I inne łodzie.

– Nie bądź głupi – warknął Crozier. – Od Obozu Terror dzieli nas co najmniej sześćdziesiąt pięć mil. Dotarlibyście tam w październiku, w zimie, gdyby w ogóle wam się to udało.

Hodgson milczał, zbity z tropu, zastąpił go jednak dowódca dziobówki z Erebusa.

– Jesteśmy o wiele bliżej obozu niż tej cholernej rzeki, do której się wleczemy.

– To nieprawda, panie Sinclair – wychrypiał Crozier. – Zdaniem porucznika Little’a, i moim własnym, do zatoki prowadzącej do rzeki zostało nam już niecałe pięćdziesiąt mil.

– Do zatoki – parsknął pogardliwie marynarz Thompson. George Thompson znany był z pijaństwa i lenistwa. Crozier z pewnością nie był kimś, kto miał prawo krytykować innych za pijaństwo, brzydził się jednak lenistwem.

– Od zatoki do ujścia Rzeki Backa jest jeszcze pięćdziesiąt mil na południe – kontynuował Thompson. – W sumie ponad sto mil stąd.

– Uważaj, do kogo mówisz, Thompson – odrzekł Crozier takim tonem, że nawet ów bezczelny prostak spuścił wzrok. Komandor ponownie powiódł wzrokiem po tłumie i przemówił, zwracając się do wszystkich: – Nieważne, czy od początku zatoki do samego ujścia jest czterdzieści, czy pięćdziesiąt mil; jest całkiem prawdopodobne, że pojawi się tam otwarta woda… będziemy płynąć w łodziach, a nie ciągnąć je. A teraz zapomnijcie o tych bzdurach i wracajcie do swoich obowiązków.

139
{"b":"102265","o":1}