Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Wątpię – odparł Peglar. – Być może jeśli kilku z nas pożyje dość długo, by zaciągnąć łodzie do rzeki, i jeśli te łodzie będą dobrze przystosowane do żeglugi po rzece i… ale nie, wątpię, czy taka szansa rzeczywiście istnieje.

– To dlaczego komandorowie Crozier i Fitzjames skazują nas na takie męczarnie, skoro i tak nie mamy żadnych szans na ocalenie? – spyta! Bridgens. W jego glosie nie było żalu, gniewu czy irytacji, a tylko czysta ciekawość. Peglar słyszał, jak John zadawał podobnym tonem tysiące pytań dotyczących astronomii, przyrody, geologii, botaniki, filozofii i wielu innych tematów. Zwykle z góry znał odpowiedź, a chciał tylko sprawdzić w ten sposób stan wiedzy swego ucznia. Tym razem jednak John Bridgens naprawdę nie wiedział, jak brzmi odpowiedź na jego pytanie.

– A jaka jest alternatywa? – odrzekł Peglar.

– Moglibyśmy zostać tutaj, w Obozie Terror – powiedział Bridgens.

– Albo nawet wrócić na statek, kiedy… będzie nas już mniej.

– Po co? Żeby czekać na śmierć?

– Tak, czekać w spokoju i wygodzie, Harry.

– Czekać w wygodzie? – Peglar uświadomił sobie, że niemal krzyczy.

– A kto, do cholery, chce czekać w wygodzie na śmierć? Jeśli uda nam się przeciągnąć łodzie do brzegu, chociaż jedną łódź, niektórzy z nas będą mieli jakieś szanse na przeżycie. Może na wschód od Boothii będzie otwarta woda. Może uda nam się popłynąć w górę rzeki. Chociaż niektórym z nas. A ci, którym się to uda, będą mogli przynajmniej powiedzieć naszym rodzinom i naszym ukochanym, co się z nami stało i gdzie zostaliśmy pogrzebani.

– Ty jesteś moją jedyną rodziną, Harry – powiedział cicho Bridgens.

– Jedynym człowiekiem na świecie, którego obchodzi to, czy jeszcze żyję. Ty będziesz wiedział, co się ze mną stało i gdzie spoczęły moje kości.

Peglar, wciąż rozgniewany, czuł, jak serce wali mu w piersiach.

– To ty mnie przeżyjesz, John.

– Och, w moim wieku, przy moich skłonnościach do różnych chorób…

– Przeżyjesz mnie, John. – Peglar był zaskoczony mocą swych słów. Bridgens zamrugał gwałtownie i umilkł. Peglar wziął go za rękę. – Obiecaj, że zrobisz dla mnie jedną rzecz, John.

– Oczywiście. – W głosie Bridgensa nie było tym razem ani śladu typowej dla niego ironii.

– Chodzi o mój dziennik… to nic wielkiego, ostatnio z trudem mi się nawet myśli, nie mówiąc już o pisaniu… ten szkorbut mnie wykańcza, John, ogłupia mnie… ale prowadziłem ten dziennik przez ostatnie trzy lata. Są w nim moje myśli, spostrzeżenia. Wszystko, co tutaj przeżyliśmy. Gdybyś mógł zabrać go ze sobą… kiedy cię opuszczę… po prostu zabrać do Anglii… Byłbym ci wdzięczny.

Bridgens skinął tylko głową.

– John – mówił dalej Peglar. – Myślę, że komandor Crozier da wkrótce rozkaz do wymarszu. Wie, że z każdym dniem robimy się coraz słabsi. Niedługo w ogóle nie damy rady ciągnąć sań. Zaczniemy dziesiątkami umierać już tutaj, w obozie, jeśli wcześniej nie zabije nas ten potwór z lodu.

Bridgens ponownie skinął głową. Patrzył na swoje okryte rękawicami dłonie.

– Nie jesteśmy w tych samych grupach, nie będziemy płynąć w tej samej łodzi, być może nawet rozstaniemy się na dobre za jakiś czas, jeśli komandorowie postanowią rozdzielić nas na mniejsze zespoły – kontynuował Peglar. – Chcę pożegnać się z tobą dzisiaj i nie musieć robić tego więcej.

Bridgens raz jeszcze skinął głową, wpatrując się tym razem w swoje buty. Mgła otoczyła łodzie i ich nieruchome postacie niczym mroźny oddech jakiegoś pogańskiego boga.

Peglar uściskał starego stewarda. Bridgens stał przez chwilę w bezruchu, a potem odwzajemnił uścisk.

Dowódca przedniego masztu odwrócił się i ruszył powoli w stronę Obozu Terror i swego małego okrągłego namiotu, gdzie w cienkich i zimnych śpiworach tłoczyło się już kilku brudnych, zmarzniętych ludzi.

Kiedy po chwili przystanął i obejrzał się za siebie, nie zobaczył już Bridgensa ani łodzi, jakby cały świat skrył się za zasłoną gęstej, nieprzeniknionej mgły.

43

CROZIER

69°37’42” szerokości geograficznej północnej, 98° 4 V długości geograficznej zachodniej. 25 kwietnia 1848.

Zasnął podczas marszu.

Crozier szedł obok Fitzjamesa i rozmawiał z nim o tym, czy powinni pozwolić ludziom spędzić jeszcze kilka dni w Obozie Terror, kiedy nagle Fitzjames potrząsnął nim za ramię i obudził go.

– Jesteśmy na miejscu, Francis. To ten wielki biały głaz. Victory Point i kopiec muszą być gdzieś po lewej. Naprawdę zasnąłeś, idąc?

– Nie, oczywiście, że nie – wychrypiał Crozier.

– Więc co miałeś na myśli, mówiąc „Uważaj na dwa szkielety w łodzi”? Albo „uważaj na dwie dziewczynki i stukanie”? Rozmawialiśmy o tym, czy doktor Goodsir powinien zostać w Obozie Terror z ciężko chorymi, podczas gdy silniejsi marynarze wyruszyliby z łodziami do Wielkiego Jeziora Niewolniczego.

– Tylko głośno myślałem – mruknął Crozier.

– Kim jest Memo Moira? – spytał Fitzjames. -i dlaczego ma cię nie posyłać do komunii?

Crozier ściągnął czapkę i szalik, pozwalając, by zimne powietrze ocuciło go i przywróciło trzeźwość umysłu.

– Gdzie jest ten kopiec, do diabła? – warknął.

– Nie wiem – odparł Fitzjames. – Powinien być tutaj. Trzeba przejść wzdłuż wybrzeża do białego głazu, tego właśnie, a potem skręcić w lewo, prosto do kopca na Victory Point.

– Nie mogliśmy go minąć – rzekł Crozier. – Inaczej bylibyśmy już na paku.

Potrzebowali aż trzech kwadransów, by odnaleźć kopiec ukryty w gęstej mgle. W pewnym momencie Crozier powiedział:

– Ten cholerny potwór zabrał go i ukrył, żeby zrobić nam na złość. Fitzjames spojrzał tylko wtedy na swego dowódcę i powstrzymał się od jakiegokolwiek komentarza.

W końcu, idąc po omacku, niczym dwaj ślepcy – wiedzieli, że nie mogą ani na moment rozdzielić się w tak gęstej mgle, gdzie nie słyszeliby nawet swoich nawoływań zagłuszanych przez nieustające grzmoty – dosłownie wpadli na kopiec.

– Nie ma go tam, gdzie był – zaskrzeczał Crozier.

– Rzeczywiście, stoi w innym miejscu – zgodził się z nim Fitzjames.

– Kopiec Rossa z wiadomością Gore’a stał na szczycie wzniesienia, na końcu Victory Point. To przynajmniej sto jardów na zachód od tego miejsca.

– To bardzo dziwne – przyznał ponownie Fitzjames. – Francis, byłeś już wiele razy w regionach podbiegunowych; powiedz mi, czy burze o tej porze roku to normalna rzecz? Mamy przecież dopiero wczesną wiosnę.

– Nigdy nie widziałem ani nie słyszałem, żeby burze nadciągały tu wcześniej niż w połowie lata – wychrypiał Crozier. – I bardzo mi się to nie podoba. Mam wrażenie, że to coś gorszego niż burza.

– A co może być gorszego od burzy z piorunami w kwietniu, przy temperaturze poniżej zera?

– Strzały armatnie – odparł Crozier.

– Strzały armatnie?

– Z okrętu ratunkowego, który przypłynął tu przez otwarte przesmyki aż z Cieśniny Lancastera i znalazł jedynie resztki Erebusa i porzucony Terror. Strzelają z armat przez całą dobę, żeby ściągnąć na siebie naszą uwagę, nim stąd odpłyną.

– Francis, przestań, proszę – żachnął się Fitzjames. – Jeśli nie przestaniesz, mogę zwymiotować. A dzisiaj już wymiotowałem, wystarczy.

– Przepraszam – mruknął Crozier, grzebiąc w kieszeniach.

– Myślisz, że to rzeczywiście mogą być armaty statku ratunkowego? – spytał po chwili młodszy komandor. – To naprawdę brzmi jak wystrzały.

– Prędzej bym uwierzył, że sir John Franklin przypłynął tu po nas prosto z piekła – odparł Crozier. – Ten pak ciągnie się aż do Grenlandii.

– Więc skąd się bierze ta mgła? – pytał dalej komandor Fitzjames, powodowany raczej czystą ciekawością niż złudną nadzieją. – Szukasz w kieszeniach czegoś konkretnego?

– Zapomniałem zabrać ze sobą mosiężnego cylindra, w który mieliśmy włożyć tę wiadomość – przyznał Crozier. – Podczas pogrzebu sięgnąłem do kieszeni i poczułem jakieś zgrubienie, myślałem, że to właśnie ten cylinder, ale to był tylko mój pistolet.

131
{"b":"102265","o":1}