Przez trzy dni oboje poszczą. Piją dużo wody, by oszukać głód. Każdego dnia opuszczają namiot na długie godziny, by ćwiczyć i rozładować nieco napięcie.
Crozier rzuca do wielkich lodowych bloków obydwoma harpunami i obiema lancami; Cisza zabrała je niegdyś z miejsca, gdzie podwładni Croziera urządzili masakrę jej rodziny, a później, przed kilkoma miesiącami, przygotowała po jednym ciężkim harpunie i lżejszej lancy dla każdego z nich.
Teraz Crozier rzuca harpunem z taką siłą, że jego ostrze wnika na dziesięć cali w lodowy blok.
Cisza podchodzi bliżej i ściąga kaptur, przyglądając mu się uważnie w migotliwym blasku zorzy polarnej.
Crozier kręci głową i próbuje się uśmiechnąć.
Nie umie pokazać: Czyż nie tak traktujecie swoich wrogów? – przytula ją więc tylko niezdarnie, jakby chciał ją zapewnić, że w najbliższym czasie nie zamierza używać tej broni przeciwko komukolwiek ani czemukolwiek.
Nigdy nie widział takiej zorzy polarnej.
Przez cały dzień i noc kaskady barwnego światła tańczą od horyzontu do horyzontu, a centralny punkt tego przedstawienia znajduje się dokładnie na środku nieboskłonu. W ciągu wielu lat podróży w okolice bieguna północnego i południowego Crozier nigdy nie widział niczego, co choćby trochę przypominało tę eksplozję światła. W ciągu trwającego niecałą godzinę dnia ten powietrzny spektakl jest niemal równie intensywny jak nocą.
Jakby tego było mało, niezwykłym efektom wizualnym towarzyszą efekty dźwiękowe.
Wszędzie wokół nich lód jęczy, trzaska i zgrzyta, spod jego powierzchni raz po raz wydobywają się huki przypominające artyleryjską kanonadę.
Zdenerwowany długim wyczekiwaniem Crozier z trudem znosi te hałasy i ruchy lodu, na którym stoi ich namiot. Śpi teraz w kurtce i raz po raz wychodzi przed namiot, pewien, że ich kra zaraz pęknie na pół.
Nic takiego się nie dzieje, choć od czasu do czasu w odległości kilkudziesięciu jardów od ich namiotu pojawiają się szczeliny, które wkrótce potem zamykają się z trzaskiem i znikają.
Ostatniej nocy swego starego życia Crozier śpi bardzo niespokojnie – głód sprawia, że przenika go zimno, którego nie może przegnać nawet ciepło ciała Ciszy – i śni, że Cisza śpiewa.
Huki i trzaski pękającego lodu zamieniają się w rytmiczne bicie bębnów, które stanowią tło dla jej wysokiego, słodkiego i smutnego głosu:
Ayaa, yaa, yapape!
Ayaa, yaa, yapape!
Aja-ja, aja-ja-ja…
Aji,jai,ja…
Powiedz mi, czy życie na ziemi było takie piękne?
Oto jestem tu wypełniony radością,
Ilekroć świt wstaje nad ziemią.
A wielkie słońce
Wypływa na niebo.
Lecz tam, gdzie jesteś ty,
Leżę i drżę ze strachu
przed robactwem i larwami,
Przed morskimi stworzeniami bez dusz,
Które wgryzają się w mój obojczyk
I wyjadają me oczy.
Aji,jai,ja…
Aja-ja, aja-ja-ja…
Ayaa, yaa, yapape!
Ayaa, yaa, yapape!
Crozier budzi się zlany potem. Widzi, że Cisza już nie śpi i przygląda mu się z uwagą. W chwili czystej grozy uświadamia sobie, że to nie jej glos śpiewał mu przed chwilą pieśń zmarłego człowieka – dosłownie pieśń zmarłego człowieka dla jego poprzedniego ja – lecz głos jego nienarodzonego jeszcze syna.
Crozier i jego żona wstają i ubierają się w ciszy. Na zewnątrz, choć być może jest to już poranek, wciąż trwa noc, noc rozświetlana feerią barw.
Trzaski pękającego lodu wciąż przypominają bicie bębnów.
66
Zostało mu tylko poddanie się lub śmierć. Albo jedno i drugie.
Przez całe życie, jako chłopiec i jako mężczyzna, którymi był ponad pięćdziesiąt lat, wolałby raczej umrzeć, niż się poddać. Mężczyzna, którym był teraz, wolałby raczej umrzeć, niż się poddać.
Lecz czymże jest śmierć, jeśli nie ostateczną kapitulacją? Błękitny płomień w jego piersiach nie przyjmie żadnego z tych rozwiązań.
W ciągu minionych tygodni, które spędził w lodowym domu, pod warstwą futer, poznał inny rodzaj poddania. Kapitulacji będącej rodzajem śmierci. Przemianą własnego ja w coś innego, co nie jest już tym ja ani jego zaprzeczeniem.
Jeśli dwoje tak różnych ludzi, którzy nie znają nawet wspólnego języka, może śnić te same sny, to być może – abstrahując nawet od treści snów i wszystkich innych dziwnych wydarzeń – inne rzeczywistości także się ze sobą łączą.
Crozier bardzo się boi.
Wychodzą z namiotu ubrani tylko w buty, krótkie skórzane spodnie, nogawice i cienkie koszule ze skóry karibu, które wkładają czasem pod kurtki. Jest bardzo zimno, ale wiatr ucichł jeszcze za dnia, gdy na niebie pojawiło się na chwilę słońce.
Crozier nie ma pojęcia, która właściwie jest godzina. Słońce zniknęło za horyzontem wiele godzin wcześniej, a od tego czasu jeszcze nie spali.
Lód pęka przy akompaniamencie rytmicznych trzasków. W pobliżu otwierają się nowe szczeliny.
Zorza polarna rozświetla nieboskłon od rozgwieżdżonego zenitu po poszarpany horyzont, rozsyła fale barwnego blasku na północ, wschód, południe i zachód. Wszystkie istoty żywe i martwe, łącznie z białym człowiekiem i śniadą kobietą, mienią się szkarłatem, fioletem, żółcią i błękitem.
Crozier opada na kolana i odchyla głowę do tyłu.
Cisza stoi nad nim, pochylona lekko, jakby obserwowała foczą norę.
Crozier trzyma wyprostowane ręce wzdłuż tułowia, tak jak go tego nauczyła, Cisza chwyta go jednak mocno za ramiona. Mimo dojmującego zimna nie nosi rękawic.
Pochyla głowę i otwiera szeroko usta. Crozier otwiera swoje. Ich wargi niemal się dotykają.
Cisza bierze głęboki oddech, zamyka jego usta swoimi i zaczyna dmuchać prosto do jego gardła.
W tym właśnie miejscu – kiedy ćwiczyli podczas długiej zimowej ciemności – Crozier miał największe problemy. Wdychanie oddechu innego człowieka jest jak tonięcie.
Sztywniejąc na całym ciele, stara się nie zakrztusić, nie odsunąć. Poddaj się, myśli.
Kattajjaą. Pirkusirtuk. Nipaąuhiit. Wszystkie te dziwne imiona, które pamięta ze swoich snów. Wszystkie słowa, którymi Prawdziwi Ludzie zamieszkujący północną krainę lodu określają to, co właśnie robi z Ciszą.
Zaczyna od krótkiej rytmicznej serii dźwięków.
Gra na jego strunach głosowych jak na kilku zebranych w jednym miejscu instrumentach stroikowych.
Dźwięki wydobywające się z jego gardła wypływają nad lód i łączą się z trzaskaniem lodu i pulsowaniem zorzy polarnej.
Cisza powtarza ten sam rytmiczny motyw, ale tym razem robi krótkie pauzy między poszczególnymi nutami.
Crozier nabiera jej oddech ze swych płuc, dodaje własny i dmucha w jej otwarte usta.
Cisza nie ma języka, ale jej struny głosowe są nietknięte. Dźwięki, które wydają, poruszone jego oddechem, są wysokie i czyste.
Ona wydobywa muzykę z jego gardła. On budzi muzykę w niej. Początkowy, rytmiczny motyw przyspiesza, nakłada się na siebie, rozpędza. Dźwięki stają się coraz głośniejsze i coraz bardziej różnorodne – czasami przypominają flet lub obój, czasami brzmią jak ludzki głos, czasami są do niego zupełnie niepodobne.
Co jakieś trzy minuty milkną na moment, by zaczerpnąć oddechu. Wiele razy podczas ćwiczeń wybuchali w tym momencie śmiechem – Cisza przekazała mu za pomocą sznurka, że kiedy była to tylko zabawa dla kobiet, obie śpiewaczki zawsze próbowały się nawzajem rozśmieszać – jednak tego wieczora nie było miejsca na śmiech.
Muzyka rozbrzmiewa na nowo.
Dźwięki upodabniają się do pieśni śpiewanej ludzkim głosem, głębokim basem i sopranem jednocześnie. Dmuchając sobie nawzajem w struny głosowe, mogą nawet wymawiać słowa, a Cisza właśnie to robi – wyśpiewuje słowa w rozpalonej zorzą nocy; gra na jego gardle i strunach głosowych jak na skomplikowanym instrumencie, a słowa nabierają kształtów.
Improwizują. Kiedy jedno z nich zmienia rytm, drugie musi się do tego dostosować. Crozier wie już, że pod tym względem ów niezwykły śpiew bardzo przypomina cielesną miłość.