Porucznik zerknął ponownie na grzbiet wzgórza. Wciąż było puste. Obawiał się, że marynarz, który przyszedł go tutaj szukać, przestraszył się zgromadzenia w dolinie i wrócił do pozostałych. Irving nie miał pojęcia, jak długo może tu jeszcze czekać… jak długo uda mu się jeszcze zatrzymać Tikerqata i jego ludzi.
Wziął głęboki oddech i uzmysłowił sobie, że będzie musiał wyjść na wzgórze, przywołać do siebie marynarza, powiedzieć mu, co się wydarzyło, i posłać po Farra i pozostałych. Nie mógł dłużej czekać.
– Proszę, zostańcie tutaj – zwrócił się do Eskimosów. Położył swoją torbę w śniegu obok Tikerqata, chcąc pokazać w ten sposób, że wkrótce wróci. – Poczekajcie chwilę. Zaraz wracam. Będziecie mnie przez cały czas widzieć. Proszę, zostańcie. – Uświadomił sobie, że gestykuluje tak, jakby prosił Eskimosów, by usiedli, podobnie jak pokazywałby to psu.
Tikerqat nie usiadł ani nie odpowiedział, pozostał jednak na miejscu, kiedy Irving zaczął się powoli wycofywać.
– Zaraz wrócę! – zawołał porucznik. Odwrócił się i ruszył biegiem w górę zbocza, na pokryty żwirem grzbiet wzgórza.
Dotarłszy na szczyt, zdyszany i przejęty, obejrzał się za siebie.
Dziesięcioro ludzi, szczekające psy i sanie były dokładnie tam, gdzie je zostawił.
Irving pomachał do nich, pokazał, że zaraz wróci, i przeszedł na drugą stronę wału, by dogonić i przywołać wycofującego się marynarza. Nim jednak zdołał uczynić choćby kilka kroków, zobaczył coś, co na moment odebrało mu mowę i zdolność jakiegokolwiek ruchu.
Dwadzieścia stóp niżej, po północno-wschodniej stronie zbocza, drobny mężczyzna, odziany jedynie w buty, tańczył wokół sterty ubrań ułożonych na głazie.
Krasnal, pomyślał Irving, przypominając sobie bajkowe opowieści komandora Croziera. Nie miał pojęcia, dlaczego właśnie teraz przed jego oczami pojawił się taki widok. To w ogóle był dzień dziwnych widoków.
Podszedł bliżej i przekonał się, że nie jest to żaden krasnal, lecz mat uszczelniacz. Mężczyzna nucił pod nosem jakąś marynarską piosenkę, tańcząc i kręcąc piruety. Irving mimowolnie zauważył chorobliwą bladość jego skóry, sterczące żebra i gęsią skórkę, dostrzegł również, że mężczyzna jest obrzezany, a najbardziej rzucającą się w oczy częścią jego ciała są białe pośladki.
Irving podszedł do niego, kręcąc głową z niedowierzaniem. Nie było mu wcale do śmiechu, choć jednocześnie wciąż nie mógł otrząsnąć się z podniecenia wywołanego nieoczekiwanym spotkaniem z Eskimosami.
– Panie Hickey – przemówił, stanąwszy zaledwie o kilka kroków od mata. – Co pan wyrabia, do diabła?
Hickey przestał kręcić się w miejscu i przyłożył palec do ust, jakby chciał prosić porucznika o ciszę. Potem pochylił się nad stertą ubrań złożonych na kamieniu, pokazując jednocześnie Irvingowi swoje blade pośladki.
Ten człowiek oszalał, pomyślał Irving. Nie mogę pozwolić, by Tiker-qat i inni zobaczyli go w tym stanie. Zastanawiał się, czy jeśli wymierzy matowi kilka siarczystych policzków, ten odzyska zmysły i sprowadzi do doliny Farra i pozostałych.
– Panie Hickey, proszę natychmiast… – zaczął surowym tonem. Mat błyskawicznie obrócił się w miejscu, jednocześnie wyciągając przed siebie rękę i zataczając nią szeroki łuk. Przez moment Irving myślał, że szaleniec podjął na nowo swój dziwny taniec.
Później jednak zobaczył, że w jego dłoni tkwi obnażony nóż.
Irving poczuł nagle przeszywający ból w gardle. Chciał przemówić ponownie, uzmysłowił sobie, że nie może tego zrobić, podniósł obie ręce do gardła i spojrzał w dół.
Krew spływała szerokim strumieniem na dłonie Irvinga i jego piersi, czerwone krople kapały na jego buty.
Hickey zamachnął się ponownie, wykonując szerokie, paskudne cięcie.
Ten cios przeciął tchawicę porucznika. Broczący krwią oficer opadł na kolana i podniósł prawą rękę, wskazując nią na Hickeya, choć jego obraz niknął mu już z oczu, przesłonięty coraz gęstszą kurtyną ciemności. John Irving był tak zaskoczony, że nie zdążył nawet poczuć gniewu ani rozpaczy.
Hickey, wciąż zupełnie nagi, zbliżył się do porucznika i przykucnął obok niego niczym jakiś blady, kościsty gnom. Irving, który runął jak kłoda na ziemię, wyrzucając przy tym z siebie nieprawdopodobne ilości krwi, umarł, nim jeszcze Cornelius Hickey zdarł z niego ubranie i zabrał się do krojenia.
38
CROZIER
69°37‘42” szerokości geograficznej północnej, 98°41’ długości geograficznej zachodniej. 25 kwietnia 1848.
Gdy wreszcie ludzie Croziera dotarli do Obozu Terror, schowali się do namiotów i natychmiast posnęli, jednak jemu nie było dane zaznać tej nocy ani chwili snu.
Najpierw poszedł do namiotu rozbitego specjalnie po to, by doktor Goodsir miał gdzie przeprowadzić sekcję zwłok i przygotować zwłoki do pogrzebu. Ciało porucznika Irvinga, białe i zamarznięte na kamień po długiej podróży do obozu, gdzie przewieziono je na saniach odebranych dzikusom, przedstawiało naprawdę przerażający widok. Jego szyja rozcięta została tak głęboko, że w głębi było widać biały kręgosłup, a głowa opadała do tyłu, jakby umocowana na luźnym zawiasie, a jakby tego było mało, młody mężczyzna został wykastrowany i pozbawiony wnętrzności.
Goodsir wciąż zajmował się ciałem zmarłego, kiedy Crozier wszedł do namiotu. Lekarz badał właśnie narządy wyjęte ze zwłok, dotykając ich jakimś ostrym instrumentem. Podniósł głowę i obdarzył Croziera dziwnym, zamyślonym, niemal przepraszającym spojrzeniem. Żaden z nich nie przemówił ani słowem przez dłuższy czas, gdy komandor stał nad ciałem młodego oficera. Crozier odsunął kosmyk blond włosów, który opadł na czoło Johna Irvinga. Otwarte oczy porucznika, choć zasnute śmiertelną mgłą, wciąż wypełniało bezbrzeżne zdumienie.
– Pogrzeb odbędzie się jutro w południe. Proszę przygotować do tego czasu ciało – powiedział Crozier.
– Tak jest, komandorze.
Crozier przeszedł do swego namiotu, gdzie czekał nań Fitzjames.
Kiedy kilka tygodni wcześniej trzydziestoletni steward Croziera, Thomas Jopson, nadzorował załadunek i transport „namiotu komandora” do Obozu Terror, Crozier dowiedział się poniewczasie, że Jopson nie tylko kazał dlań uszyć namiot dwukrotnie większy od pozostałych, ale i przewieźć na Ziemię Króla Williama koję, kilka dębowych krzeseł z Wielkiej Kajuty i duże ozdobne biurko, należące uprzednio do sir Johna.
Teraz Crozier był zadowolony, że ma do dyspozycji te meble. Ustawił ciężkie biurko pomiędzy wejściem do namiotu i posłaniem. Tylko po jednej stronie biurka, naprzeciwko wejścia, stały dwa krzesła. Lampa zawieszona pod sufitem oświetlała jedynie puste miejsce przed biurkiem, pozostawiając w półmroku krzesła przeznaczone dla Croziera i Fitzjamesa. Całość przypominała salę sądu wojskowego.
Właśnie o to chodziło Francisowi Crozierowi.
– Powinien się pan przespać, komandorze – powiedział Fitzjames.
Crozier spojrzał na młodszego dowódcę. Fitzjames wcale nie wydawał się już młody. Wyglądał jak chodzący trup – jego skóra była tak blada, że wydawała się niemal przezroczysta, bokobrody sklejone były zakrzepłą krwią sączącą się z mieszków włosowych, a oczy i policzki zapadnięte z głodu i zmęczenia. Crozier od kilku dni nie przeglądał się w lustrze, starał się też nie patrzeć na lustro wiszące w jego namiocie, miał jednak nadzieję, że nie wygląda aż tak źle, jak byłe cudowne dziecko Królewskiej Marynarki Wojennej, komandor porucznik James Fitzjames.
– Sam powinieneś się trochę przespać, James – odpowiedział. – Ja mogę sam przesłuchać tych ludzi.
Fitzjames pokręcił głową ze znużeniem.
– Oczywiście już ich o wszystko wypytałem – odrzekł jednostajnym, pozbawionym z emocji tonem. – Ale nie byłem jeszcze na miejscu zbrodni ani nie przesłuchiwałem ich jak należy. Wiedziałem, że ty będziesz chciał to zrobić.
Crozier skinął głową.