Mógłbym spróbować wzniecić bunt, ale wszystkie strzelby i pistolety są u pana Hickeya, który udostępnia je jedynie panu Aylmore’owi i Thompsonowi – ci dwaj zostali porucznikami nowego Bonaparte, czyli naszego mata uszczelniacza. Magnus Manson z kolei jest bronią samą w sobie, i do tego posłuszną tylko jednemu człowiekowi – jeśli jest to jeszcze człowiek – czyli Hickeyowi.
Kiedy mówię o łaskach, jakie zsyła Hickeyowi fortuna, mam na myśli nie tylko fakt, że dzięki swej podłości nie może narzekać na brak jedzenia. Chodzi mi raczej o dzisiejsze odkrycie; dwie mile na północny zachód od brzegu, na wysokości obozu nad rzeką, natrafiliśmy na pasy otwartej wody ciągnące się wzdłuż wybrzeża na zachód.
Łajdacka załoga Hickeya błyskawicznie rozładowała sanie, przeładowała bagaże do szalupy i spuściła ją na wodę. Od tej pory płyniemy nieustannie wzdłuż wybrzeża, kierując się na zachód.
Można by spytać, jak siedemnastu ludzi mieści się w łodzi długości dwudziestu ośmiu stóp, przeznaczonej dla ośmiu marynarzy? Otóż mieści się w niej z wielkim trudem; wszyscy żyjemy w okropnej ciasnocie – choć wieziemy ze sobą tylko namioty, broń, naboje, beczki z wodą i zapas ludzkiego mięsa – a łódź jest tak obciążona, że woda niemal przelewa się przez nadburcia, szczególnie na szerszych wodach, gdzie możemy rozwinąć żagle i płynąć bez użycia wioseł.
Słyszałem, jak dzisiejszego wieczora, kiedy przybiliśmy do brzegu, by rozbić namioty na noc, Hickey iAlmoyre naradzali się między sobą. Mówili dość głośno, jakby nie zależało im wcale na zachowaniu dyskrecji.
Ktoś będzie musiał umrzeć.
Przed nami ciągnie się otwarta woda, mamy wolną drogę – być może do samego Obozu Terror, a nawet do samegoTerroru – dokładnie tak, jak przewidział to prorok Cornełius Hickey podczas rozmowy z komandorem Crozierem w nienazwanej zatoce, w lipcu, kiedy buntowi zapobiegł powrót porucznika Little’a i wiadomość o otwartej wodzie. Może okazać się, że Hickey i ci, którzy z nim zostaną, wrócą do Obozu Terror po trzech dniach spokojnej żeglugi, podczas gdy my pokonywaliśmy ten dystans przez trzy i pół miesiąca, ciągnąc za sobą ciężkie sanie.
Jednak teraz, kiedy nie potrzebują już ludzi do ciągnięcia sań, którego z nas zamienią na zapas mięsa, by odciążyć łódź przed jutrzejszą żeglugą?
Hickey, jego olbrzym i Aylmore idą przez obóz w chwili, kiedy kreślę te słowa, wywołując nas z namiotów, choć jest już późno i całkiem ciemno.
Jeśli dożyję jutra, będę kontynuował te zapiski.
56
JOPSON
Obóz ratunkowy 20 sierpnia 1848.
Traktowali go jak starca i zostawiali w obozie, bo uważali, że jest słaby jak starzec, wręcz umierający, ale to była bzdura. Thomas Jopson miał zaledwie trzydzieści jeden lat. Dziś, 20 sierpnia, kończył trzydzieści jeden lat. Dziś były jego urodziny, a żaden z nich, prócz komandora Croziera, który z jakiegoś nieznanego mu powodu przestał jakiś czas temu przychodzić do jego namiotu, nie wiedział, że to właśnie dziś. Traktowali go jak starca, bo wypadły mu niemal wszystkie zęby, wypadły mu niemal wszystkie włosy, krwawił też z dziąseł, oczu i odbytu, ale nie był starcem. Kończył dziś trzydzieści jeden lat, a oni zostawiali go tutaj w dzień jego urodzin na pewną śmierć.
Jopson słyszał odgłosy zabawy poprzedniego popołudnia i wieczora – strzały, śmiechy i zapach pieczonego mięsa nie łączyły się w jego umyśle w całość, bo niemal przez cały ten dzień leżał nieprzytomny, odzyskując świadomość tylko na krótkie chwile – a kiedy obudził się o zmierzchu, zobaczył, że ktoś przyniósł mu talerz z płatem foczej skóry, kawałkami białego foczego tłuszczu i czerwonego, niemal surowego mięsa. Jopson zwymiotował – z jego żołądka nic nie wypłynęło, nie jadł bowiem już od wielu dni – i wypchnął talerz z żałosnymi resztkami na zewnątrz namiotu.
Zrozumiał, że go zostawiają, kiedy późnym wieczorem jego towarzysze przychodzili doń jeden po drugim i w milczeniu, nie pokazując nawet swych twarzy, kładli przy jego boku twarde i spleśniałe suchary, jakby chcieli ułożyć z nich kopiec pogrzebowy. Był wtedy zbyt słaby, by zaprotestować – i zbyt pochłonięty swoimi snami – wiedział jednak, że te bryły czerstwych, spleśniałych sucharów były całą zapłatą, jaką miał otrzymać za lata wiernej służby Królewskiej Marynarce Wojennej, Służbie Badawczej i komandorowi Crozierowi.
Zostawiali go.
Kiedy obudził się tego niedzielnego ranka, po raz pierwszy od wielu dni – a może tygodni – mógł trzeźwo myśleć. I wtedy właśnie usłyszał, jak jego towarzysze przygotowują się do wymarszu.
Słyszał krzyki i nawoływania marynarzy, którzy przygotowali do drogi dwa welboty i załadowali na sanie dwa kutry wypełnione sprzętem i zapasami.
Jak mogli mnie tutaj zostawić? Jopson nie mógł uwierzyć, że byli do tego zdolni. Czyż nie służył wiernie komandorowi Crozierowi, gdy ten leżał złożony chorobą, gdy pogrążony był w depresji, gdy upijał się niemal do nieprzytomności? Czyż nie wynosił w środku nocy wiader z wymiocinami z kajuty komandora? Czyż nie podcierał dupy tego irlandzkiego pijaka, kiedy ten leżał nieprzytomny i robił pod siebie?
Może dlatego ten gnojek teraz mnie zostawia.
Jopson powoli uniósł powieki i przewrócił się na bok w swym zimnym, wilgotnym śpiworze. Dokonał tego z najwyższym trudem. Był bardzo słaby. Gdy tylko otwierał oczy, jego głowę przenikał dojmujący ból. Ziemia pod jego ciałem falowała niczym wzburzone morze w okolicach przylądka Horn. Bolały go wszystkie kości.
Zaczekajcie na mnie! – krzyknął. Wydawało mu się, że krzyknął, ale była to tylko cicha myśl. Musiał bardziej się postarać… dogonić ich, nim zepchną łodzie na lód… pokazać im, że może ciągnąć sanie z innymi. Być może nawet zdoła ich oszukać i zjeść trochę tego ich śmierdzącego, gnijącego mięsa z foki.
Jopson nie mógł uwierzyć, że traktowali go jak trupa. Był żywą istotą ludzką, wiernie służył marynarce wojennej, miał spore doświadczenie jako steward, zawsze sumiennie wypełniał swe obowiązki. Był również lojalnym obywatelem i poddanym Jej Królewskiej Mości, nie wspominając już o tym, że miał rodzinę i dom w Portsmouth (jeśli Elizabeth i ich syn, Avery, jeszcze żyli i jeśli nie zostali wyeksmitowani z domu opłacanego z zaliczki, którą Thomas Jopson otrzymał przed wyprawą w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego).
Obóz ratunkowy wydawał się teraz całkiem opustoszały, ciszę zalegającą nad ziemią przerywały jedynie jęki dochodzące z pobliskich namiotów i szum wiatru. Chrzęst butów stąpających po żwirze, przekleństwa i śmiechy, rozmowy ludzi idących na wachtę, krzyki między namiotami, stukot młotków i zgrzyt pił, zapach tytoniu fajkowego – wszystko to zniknęło. Wszyscy naprawdę opuścili obóz.
Thomas Jopson nie zamierzał tu zostać i umrzeć w tym zimnie, na zapomnianym przez Boga i ludzi skrawku jałowej ziemi.
Zebrawszy wszystkie siły, Jopson zsunął z ramion krawędź śpiwora i zaczął się z niego wysuwać. Nie było to łatwe, szczególnie że musiał oderwać do wełny i własnego ciała zamarznięte pasma tkaniny, przesycone potem, krwią i innymi substancjami.
Czołgając się powoli na łokciach, Jopson wysunął się wreszcie na zewnątrz i zachłysnął zimnym powietrzem. Przywykł już na tyle do półmroku i duchoty panujących we wnętrzu namiotu, że teraz chłód niemal parzył go w płuca, a blask słońca raził obolałe oczy.
Jopson szybko zdał sobie sprawę, że słoneczny blask był tylko iluzją; w rzeczywistości poranek był mroczny i mglisty. Wstęgi białej mgły przesuwały się między namiotami niczym duchy zmarłych, których zostawili po drodze. Przypomniały stewardowi dzień, w którym wysłali porucznika Little’a, lodomistrza Reida, Harry’ego Peglara i innych w głąb lodowej szczeliny.
Wysłaliśmy ich na śmierć, pomyślał Jopson.