Blanky od czasu do czasu wynurzał się z przyjemnej mgły nieświadomości i sprawdzał, jak im idzie. Niekiedy opatrywali go lekarze z jego statku – Peddie i McDonald – a czasami medycy z Erebusa, Stanley i Goodsir. Nieraz był przy nim tylko jeden z nich, zajęty krojeniem, owijaniem lub zszywaniem. Blanky miał ochotę powiedzieć Goodsirowi, że niedźwiedzie polarne potrafią biec znacznie szybciej niż dwadzieścia pięć mil na godzinę, jeśli tylko zechcą. Ale… czy to rzeczywiście był niedźwiedź polarny? Raczej nie. Niedźwiedzie polarne były stworzeniami z tego świata, a to coś pochodziło z jakiegoś innego miejsca. Blanky nie miał co do tego wątpliwości.
Ostatecznie okazało się, że straty wcale nie były takie duże. Właściwie zupełnie małe.
John Handford, jak się okazało, był cały i zdrowy. Po tym, jak Blanky zostawił go przy prawej burcie, marynarz zgasił lampę i uciekł ze statku, przebiegając wokół niego na lewą burtę, by ukryć się przed potworem, który zajęty był w tym czasie pościgiem za lodomistrzem.
Alexander Berry, którego Blanky uznał już za zmarłego, leżał nieprzytomny pod płótnem namiotu, dokładnie w miejscu, gdzie stał na wachcie w chwili, kiedy potwór ukazał się na pokładzie i wyłamał drzewce. Berry uderzył się w głowę tak mocno, że nie pamiętał niczego, co wydarzyło się tej nocy, Crozier powiedział jednak Blanky’emu, że znaleźli jego broń i że Berry z pewnością z niej strzelał. Lodomistrz oczywiście także wypalił ze swojej strzelby, mierząc prosto w sylwetkę, która stała zaledwie kilka kroków od niego i była wielka jak ściana, a jednak ani na pokładzie, ani nigdzie indziej nie znaleziono najmniejszych śladów krwi.
Crozier spytał Blanky’ego, jak to możliwe – dwóch ludzi strzeliło do zwierzęcia z odległości kilku jardów, a zwierzę nie krwawiło? – jednak lodomistrz nie udzielił mu żadnej odpowiedzi. Choć w głębi duszy, oczywiście, wiedział.
Leys także był żywy i cały. Czterdziestojednoletni marynarz musiał widzieć i słyszeć wiele – zapewne był świadkiem, jak potwór pojawił się na pokładzie – lecz nie mówił o tym. David Leys ponownie zamilkł i wpatrywał się w przestrzeń. Najpierw zaniesiono go do izby chorych na Terrorze, ponieważ jednak lekarze potrzebowali miejsca, by opatrzyć pokiereszowanego lodomistrza, Leys trafił ostatecznie do większej izby chorych na Erebusie. Według relacji gadatliwych gości Blanky’ego, Leys leżał tam nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w suficie.
Blanky nie wyszedł z całej tej historii bez szwanku. Potwór oderwał mu pół stopy łącznie z piętą, lecz McDonald i Goodsir zaszyli i przyżegli otwartą ranę, zapewniając lodomistrza, że z pomocą cieśli okrętowego przygotują dlań drewnianą protezę, mocowaną na skórzanych paskach, która pozwoli mu znów normalnie chodzić.
Znacznie gorzej wyglądała jego lewa noga – pazury potwora w kilku miejscach zdarły z niej mięśnie do kości i porysowały samą kość – i jak wyznał potem doktor Peddie, wszyscy czterej lekarze byli pewni, że będą musieli amputować ją aż do kolana. Jednak dzięki jednej z niewielu zalet arktycznego klimatu – wolnemu postępowi wszelkich zakażeń i gangreny – po nastawieniu kości i założeniu ponad czterystu szwów noga Blanky’ego, choć powykręcana i pozbawiona w kilku miejscach całych połaci mięśni, powoli się goiła.
– Twoje wnuki nie będą się mogły napatrzeć na te blizny – rzekł James Reid, składając mu kurtuazyjną wizytę.
Mróz także zrobił swoje. Blanky zachował co prawda wszystkie palce u nóg – lekarze powiedzieli mu, że będzie ich potrzebował, by utrzymać równowagę na uszkodzonej stopie – stracił jednak wszystkie palce prawej dłoni prócz kciuka oraz dwa najmniejsze palce i kciuk lewej dłoni. Goodsir zapewnił go, że za jakiś czas będzie mógł swobodnie pisać i jeść, korzystając tylko z dwóch palców lewej ręki, a także zapinać guziki tymi samymi palcami oraz kciukiem prawej dłoni.
Thomasa Blanky’ego na razie gówno obchodziło zapinanie guzików. Żył. Potwór z lodu zrobił wszystko, by go tego życia pozbawić, ale on wygrał tę walkę. Mógł jeść, gawędzić ze swoimi towarzyszami, wypijać codzienną porcję rumu – już teraz mógł utrzymać kubek w zabandażowanych rękach – i czytać książkę, jeśli tylko ktoś zechciał mu pomóc i odpowiednio ją ułożyć. W najbliższym czasie zamierzał dokończyć Pastora z Wakefield i miał nadzieję, że nie będzie to ostatnia książka, jaką przeczyta, nim jego doczesna wędrówka dobiegnie końca.
Blanky był żywy i zamierzał przebywać w tym stanie tak długo, jak tylko się da. Nie mógł się już doczekać, kiedy wróci do swojej kajuty – wciśniętej pomiędzy równie maleńkie kajuty porucznika Irvinga i Jopsona, stewarda komandora – co musiało nastąpić lada dzień, gdy tylko lekarze uznają, że nie potrzebuje już ich ciągłej opieki.
Na razie Thomas Blanky czuł się dziwnie szczęśliwy. Leżąc na swej koi w izbie chorych, nasłuchując późną nocą przyciszonych rozmów i śmiechów ludzi odpoczywających zaledwie kilka stóp dalej, za cienkim przepierzeniem, uśmiechnął się do siebie i pozwolił, by nieustające pojękiwania i trzaski lodu usiłującego zgnieść HMS Terror kołysały go do snu równie skutecznie jak matka.
22
IRVING
70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98 °23’ długości geograficznej zachodniej. 13 grudnia 1847.
Porucznik Irving musiał się dowiedzieć, jak Cisza wychodzi ze statku i wraca na niego niezauważona. Tego wieczora, dokładnie miesiąc po tym, jak znalazł Eskimoskę w jej nowej kryjówce, gotów był rozwiązać tę zagadkę, nawet jeśli straciłby przy tym palce u rąk i nóg.
Nazajutrz po tym, jak znalazł ją w schowku na linę kotwiczną, zameldował o tym komandorowi. Nie powiedział mu jednak, że jadła w swym nowym legowisku świeże mięso, głównie dlatego, że sam powątpiewał w realność tego, co widział zaledwie przez sekundę przy nikłym, migotliwym blasku małego płomienia. Nie zameldował mu także o haniebnym i szokującym czynie, na którym przyłapał mata uszczelniacza Hickeya i marynarza Mansona. Wiedział, że tym samym nie dopełnia obowiązków oficera Służby Badawczej Królewskiej Marynarki Wojennej, ale…
Ale co? Jedynym powodem, który mógł usprawiedliwiać to poważne naruszenie regulaminu, był fakt, że na pokładzie HMS Terror było już wystarczająco dużo szczurów.
Poza tym niewytłumaczalne zachowanie lady Ciszy, jej tajemnicze zniknięcia i powroty – choć akceptowane przez zabobonną załogę jako ostateczny dowód na jej nadprzyrodzone zdolności i ignorowane przez komandora Croziera oraz innych oficerów jako mit – wydawały się młodemu Irvingowi o wiele ważniejsze niż odpowiedź na pytanie, czy rzeczywiście mat i okrętowy idiota robili sobie dobrze w śmierdzących ciemnościach ładowni.
Bo faktycznie była to śmierdząca ciemność, rozmyślał Irving, siedząc trzecią godzinę na skrzynce ukrytej za filarem w pobliżu dziobowego schowka na linę kotwiczną. Smród zalegający w mroźnej, ciemnej ładowni z dnia na dzień robił się coraz gorszy.
Przynajmniej na niskim podeście przed schowkiem nie było już talerzy zjedzeniem, kubków z rumem ani pogańskich fetyszy. Wkrótce po brawurowej ucieczce lodomistrza Blanky’ego przed potworem z lodu jeden z oficerów zwrócił uwagę komandora na ten problem. Komandor wpadł we wściekłość i zagroził, że pozbawi codziennej porcji rumu – na zawsze! – każdego marynarza, który będzie dość głupi, dość przesądny i ogólnie rzecz biorąc nie dość chrześcijański, by ofiarować cenne pożywienie i kubki doskonałego indyjskiego rumu tubylczej dziewczynie. Pogańskiemu dziecku. (Choć ci marynarze, którzy widzieli lady Ciszę nago lub słyszeli, jak rozmawiają o niej lekarze, wiedzieli, że wcale nie jest już dzieckiem, i szeptali o tym między sobą.)
Komandor Crozier zaznaczył również wyraźnie, że nie będzie tolerował żadnych fetyszy z białych niedźwiedzi. Oświadczył podczas nabożeństwa – właściwie było to tylko odczytanie regulaminu, choć wielu marynarzy chciało usłyszeć kolejny fragment Księgi Lewiatana – że każdy niedźwiedzi ząb, pazur, ogon, nowy tatuaż czy też inny fetysz, jaki zobaczy u któregokolwiek z marynarzy, będzie oznaczał dla tego nieszczęśnika dodatkową nocną wachtę albo dodatkowe czyszczenie kibli. Od tego dnia marynarze HMS Terror jakby nagle przestali wierzyć w moc pogańskich fetyszy – choć porucznik Irving wiedział od przyjaciół z Erebusa, że tam załoga nie zmieniła swego postępowania.