Irving kilkakrotnie próbował śledzić Eskimoskę podczas jej nocnych przechadzek po statku, ponieważ jednak nie chciał, by wiedziała o jego obecności, szybko tracił ją z oczu. Dziś wieczorem wiedział z całą pewnością, że lady Cisza jest w swojej kryjówce. Zszedł za nią do ładowni prawie trzy godziny temu, kiedy marynarze zjedli kolację, a Cisza przyjęła od pana Diggle’a swoją porcję biednego Jasia, suchara i szklankę wody i poszła z tym wszystkim do siebie. Irving kazał jednemu ze swych podwładnych obserwować główny właz, innemu zaś główną zejściówkę. Marynarze mieli zmieniać się na tych posterunkach co cztery godziny. Gdyby Eskimoska wspięła się do któregoś z tych wejść jeszcze tego wieczora – a właściwie nocy, bo było już po dziesiątej – Irving wiedziałby, dokąd poszła i kiedy.
Jednak już od trzech godzin drzwi schowka były szczelnie zamknięte. Krawędzie niewysokich drzwiczek obwiedzione były wąskim pasem światła, co oznaczało, że Eskimoska ma tam jakąś świeczkę albo prymitywną lampkę z otwartym płomieniem. Gdyby komandor Crozier się o tym dowiedział, z pewnością natychmiast wyciągnąłby Ciszę z jej kryjówki i wrzucił z powrotem do pomieszczenia przy izbie chorych albo… wypędził na lód. Dowódca bał się pożaru na statku równie mocno jak każdy inny doświadczony żeglarz, a przy tym nie darzył eskimoskiego gościa szczególnym sentymentem.
Nagle czworokąt światła wokół drzwi schowka zniknął.
Poszła spać, pomyślał Irving. Wyobrażał ją sobie – zupełnie nagą, zawiniętą w kokon niedźwiedzich futer. Irving wyobrażał sobie także, jak jeden z oficerów szuka go rankiem i znajduje jego martwe ciało na skrzynce w zimnej i śmierdzącej ładowni. Pomyślałby wtedy zapewne, że Irving to łajdak, który zakradł się tutaj, by podglądać jedyną kobietę na pokładzie. Biedni rodzice młodego porucznika spaliliby się pewnie ze wstydu, poznawszy okoliczności jego niechlubnej śmierci.
W tym momencie przez ładowie przepłynął strumień prawdziwie lodowatego powietrza, jakby w ciemności otarł się o niego jakiś duch. Strach na sekundę zjeżył mu włosy na karku, potem jednak przyszła mu do głowy prosta myśl: To tylko przeciąg. Jakby ktoś otworzył okno albo drzwi.
Zrozumiał wtedy, jak lady Cisza w magiczny sposób znika ze statku i wraca do niego.
Irving zapalił swoją lampkę, zeskoczył ze skrzynki, podszedł do schowka na linę kotwiczną i szarpnął za drzwi. Były zamknięte od wewnątrz. Irving wiedział, że w środku dziobowego schowka nie ma żadnego zamka – drzwi nie były nawet zamykane na klucz od zewnątrz, bo nikt nie chciałby ukraść liny kotwicznej – Eskimoska musiała więc zabezpieczyć je jakoś na własną rękę.
Irving przygotował się na taką ewentualność. Zabrał ze sobą trzydziestocalowy łom. Świadom, że będzie musiał wytłumaczyć się ze wszelkich zniszczeń przed porucznikiem Little’em i komandorem Crozierem, wsunął wąskie ostrze łomu między drzwi i naparł nań z całych sił. Drzwi zaskrzypiały głośno, lecz uchyliły się zaledwie o cal lub dwa. Przytrzymując łom jedną ręką, Irving sięgnął pod grubą warstwę ubrań i wyciągnął zza pasa nóż.
Lady Cisza zdołała jakoś wbić od wewnątrz kilka gwoździ w drzwi schowka, a potem połączyła je ze sobą paskiem jakiegoś elastycznego materiału – skóry? ścięgien? – tworząc białą sieć, która skutecznie przytrzymywała drzwi w miejscu. Irving i tak nie mógł już liczyć na to, że wejdzie do środka, nie pozostawiając po sobie śladów, przeciął więc nożem gęstą pajęczynę ścięgien. Nie było to łatwe; ścięgna stawiały ostrzu większy opór niż rzemienie czy liny okrętowe.
Kiedy ostatnie pasma sieci spadły wreszcie na podłogę, Irving wsunął do ciemnego wnętrza schowka swoją lampkę.
Kryjówka lady Ciszy wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał sprzed czterech tygodni – zwoje liny, przesunięte w środkowej części w głąb schowka i jednocześnie sięgające pod sufitem niemal samych drzwi, tworzyły coś na kształt jaskini – widać było także przedmioty świadczące o tym, że lady Cisza jadła tu posiłki: cynowy talerz Terroru z resztkami biednego Jasia, cynowy kubek na grog i torba na żywność, która wyglądała tak, jakby Eskimoska uszyła ją z fragmentów jakiegoś starego żagla. Na podłodze schowka stała także mała lampka z odrobiną oleju – marynarze używali takich lampek, kiedy nocą szli do ubikacji. Irving ściągnął rękawice i dotknął jej ostrożnie – była jeszcze gorąca. Ale ani śladu lady Ciszy.
Irving mógłby przesuwać ciężkie zwoje lin i szukać za nimi Eskimoski, wiedział jednak z doświadczenia, że cała wolna przestrzeń w schowku jest nimi szczelnie wypełniona i że nie ma tam już miejsca dla człowieka nawet tak drobnego jak lady Cisza.
A jednak nie było jej tutaj. Nie mogła przeniknąć przez pokład ani przez poszycie. Czyżby więc przesądni marynarze mieli rację? Czyżby rzeczywiście była eskimoską czarownicą? Szamanką?
Porucznik Irving nie wierzył w takie bzdury. Zauważył, że nie wyczuwa już przeciągu, który przed chwilą sprowokował go do działania. Jednak płomyk jego świecy chwiał się lekko, jakby poruszany jakimś innym, lżejszym podmuchem.
Trzymając lampę w wyciągniętej ręce, zatoczył nią koło i zatrzymał w miejscu, gdzie płomień chwiał się najmocniej: niemal dokładnie naprzeciwko wierzchołka dziobu.
Postawił lampę na podłodze i zaczął przesuwać zwój na bok. Natychmiast przekonał się, jak sprytnie Cisza ułożyła tutaj linę – to, co wyglądało jak kolejna wielka bela, było w rzeczywistości zwiniętym fragmentem innego zwoju, wciśniętym w pustą przestrzeń tak, by bez trudu można go było przesunąć w stronę drzwi, w głąb kryjówki. Za fałszywym zwojem widać było łukowate deski poszycia.
Tutaj także lady Cisza dokonała przemyślanego wyboru. Przednią część schowka przecinała od góry do dołu skomplikowana pajęczyna drewnianych i żelaznych belek zamocowanych podczas remontu HMS Terror kilka miesięcy przed rozpoczęciem wyprawy. Pionowe żelazne belki, dębowe poprzecznice, rozporki trzy razy grubsze od standardowych, żelazne trójkątne wsporniki i potężne dębowe belki ukośne – niektóre tak grube jak belki oryginalnego poszycia – wszystko to tworzyło strukturę wzmocnień przygotowanych z myślą o podróży przez arktyczny lód. Porucznik Irving wiedział, że jeden z londyńskich reporterów opisał te tony żelaza, dębu, afrykańskiego dębu, wiązu kanadyjskiego i dodatkowych warstw afrykańskiego i angielskiego dębu jako „masę drewna grubości około ośmiu stóp”.
Rzeczywiście, przy samej dziobnicy warstwa drewna i żelaza osiągała niemal taką właśnie grubość, lecz poczynając od tego miejsca, na przestrzeni około pięciu stóp w stronę rufy, poszycie zbudowane było tylko z pięciu cali mocnego angielskiego dębu, a nie z dziesięciu cali różnego rodzaju drewna, które wzmacniało kadłub niemal na całej długości. Uważano, że części kadłuba położone w pobliżu dziobówki muszą być cieńsze i elastyczniejsze, by mogły się poddawać straszliwym naciskom powstającym podczas przebijania się przez lód.
I tak właśnie było. Pięć pasów drewna po obu stronach kadłuba w połączeniu ze wzmocnionym dziobem i poszyciem stworzyło nowoczesny okręt przystosowany w stopniu dotąd niespotykanym do łamania lodu – cud techniki, z którym nie mogła się mierzyć żadna inna jednostka cywilna ani wojskowa na świecie. Terror i Erebus płynęły do miejsc, gdzie żaden inny okręt na świecie nie przetrwałby nawet jednej zimy.
Ten obszar w pobliżu dziobówki także był cudem techniki. Tyle że nie był już bezpieczny.
Irving szukał przez kilka minut, wystawiając płomień lampki na przeciąg, przesuwając gołymi, marznącymi dłońmi po poszyciu, dźgając deski nożem, by w końcu znaleźć miejsce, gdzie został poluzowany fragment burty o wymiarach trzy na półtorej stopy. Tylna część deski przymocowana była do burty dwoma długimi gwoździami, które teraz działały jak zawiasy. Przednia część – położona zaledwie kilka stóp od olbrzymiej stępki – była tylko wciśnięta w swoje miejsce.
Poluzowawszy deskę łomem – zastanawiał się, jak mogła dokonać tego młoda kobieta, i to gołymi rękami – i opuściwszy ją na podłogę, Irving stanął nagle przed szerokim otworem prowadzącym w ciemność arktycznego lodu. Do wnętrza schowka wpadał strumień mroźnego powietrza.