Przeczołgawszy się po sucharach i kawałkach mięsa, które leżały przy jego ciele niczym ofiara złożona jakiemuś pogańskiemu bożkowi, Jopson wyciągnął swe bezwładne i pozbawione czucia nogi poza obręb namiotu.
Zobaczył kilka namiotów stojących w pobliżu i przez moment łudził się nadzieją, że zdrowi marynarze wyszli z obozu tylko na chwilę, że zajęci są reperowaniem łodzi i wkrótce wrócą. Potem jednak uświadomił sobie, że większość namiotów zniknęła.
Nie, nie zniknęła. Gdy jego oczy przywykły już do światła sączącego się przez mgłę, zobaczył, że większość namiotów leży na ziemi, złożona i przygnieciona kamieniami. Jopson był zdezorientowany. Skoro zamierzali odejść, to dlaczego nie zabierali ze sobą namiotów? Wyglądało to tak, jakby wybierali się na lód, ale planowali wkrótce wrócić. Dokąd jednak mieliby iść? I po co? Chory i wycieńczony steward nic z tego nie rozumiał.
Potem mgła podniosła się na chwilę, a Jopson ujrzał swych towarzyszy ciągnących i spychających łodzie oraz sanie z łodziami na lód. Wydawało mu się, że przy każdej łodzi stoi co najmniej dziesięciu ludzi, co oznaczało, że wszyscy lub niemal wszyscy zdrowi marynarze opuszczają obóz, zostawiając w nim tylko jego i kilku innych ciężko chorych.
Jak doktor Goodsir mógł mnie tak zostawić? – zastanawiał się Jopson. Próbował sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni to właśnie lekarz podnosił jego bezwładne ciało, by go nakarmić lub umyć. Wczoraj zajmował się tym młody Hartnell… A może to było już kilka dni temu? Nie przypominał sobie, kiedy po raz ostatni widział doktora Goodsira.
– Czekajcie! – zawołał.
A właściwie próbował zawołać, gdyż z jego ust wydobył się tylko słaby skrzek. Jopson uświadomił sobie, że nie mówił głośno już od kilku dni – być może tygodni – i że jeśli nie zdobędzie się na prawdziwy krzyk, nikt go nie usłyszy.
– Czekajcie! – Ta próba wcale nie wypadła lepiej. Pomyślał, że powinien pomachać rękami, zwrócić na siebie ich uwagę, sprawić, by spojrzeli w jego stronę.
Thomas Jopson nie mógł podnieść ręki. Gdy spróbował to zrobić, opadł bezwładnie na ziemię i uderzył twarzą w żwir.
Nie miał innego wyjścia – musiał się do nich podczołgać. Na pewno nie zostawią towarzysza, który wykrzesał dość sił, by przejść za nimi sto jardów.
Jopson podczołgał się o trzy stopy do przodu i ponownie opadł twarzą na ostry żwir. Nad obóz znów napłynęła gęsta mgła, która przesłoniła nawet jego namiot. Zajęczał głośno wiatr – a może były to głosy innych chorych porzuconych w swoich namiotach – a mroźne powietrze przeniknęło przez wełnianą koszulę Jopsona i jego brudne spodnie. Uświadomił sobie, że jeśli odczołga się dalej od namiotu, zabraknie mu sił, by wrócić i umrze tutaj z zimna i wilgoci.
– Czekajcie! – krzyknął, a raczej miauknął niczym ślepe kocię. Przepełznął kolejne trzy stopy… cztery… i leżał przez chwilę, dysząc ciężko niczym przebita harpunem foka. Jego osłabione ręce były równie bezużyteczne jak płetwy…
Jopson spróbował wbić brodę w żwir i podciągnąć się w ten sposób chociaż o kilka cali do przodu. Przy pierwszej próbie omal nie stracił jednego z dwóch zębów, które mu jeszcze zostały. Kolejna próba była również nieskuteczna. Jego ciało było po prostu zbyt ciężkie.
Mam tylko trzydzieści jeden lat, myślał ze złością. Dzisiaj są moje urodziny.
– Czekajcie… czekajcie… czekajcie… – Każda sylaba brzmiała ciszej od poprzedniej.
Sapiąc i dysząc ciężko, Jopson ułożył się na brzuchu, oparł głowę o ziemię i przekrzywił ją tak, by patrzeć prosto przed siebie.
– Czekajcie…
Mgła zawirowała i znów podniosła się na moment. Sięgał teraz wzrokiem co najmniej sto jardów do przodu, za kamieniste wybrzeże, aż na lód, gdzie czterdziestu kilku ludzi ciągnęło i pchało cztery łodzie – gdzie jest piąta? Nawet z tej odległości widać było, że wszyscy są osłabieni i poruszają się niewiele szybciej niż Jopson.
– Czekajcie! – Ten krzyk pozbawił go przedostatniej porcji energii, jaką jeszcze zachował – Jopson czuł, jak z jego ciała ulatują resztki ciepła – zabrzmiał jednak nie głośniej niż słowo wypowiedziane w normalnej rozmowie.
– Czekajcie! – krzyknął wreszcie. Tym razem był to głos mężczyzny, a nie małego kotka lub umierającej foki.
Było już jednak za późno. Ludzie i łodzie, od których dzieliło go już ponad sto jardów, znikali za szarą zasłoną mgły, a jęki i trzaski lodu zagłuszyłyby nawet huk wystrzału, a nie tylko głos pojedynczego człowieka.
Na moment mgła podniosła się jeszcze wyżej, a na ziemię padł złoty blask – jakby słońce postanowiło w końcu stopić cały lód i śnieg, a potem okryć zielenią i życiem ziemię, która nigdy tego życia nie zaznała – później jednak szary opar zamknął się wokół Jopsona, oślepiając go i oblepiając swymi lepkimi mackami.
Ludzie i łodzie zniknęli w szarości, jakby nigdy nie istnieli.
57
HICKEY
Na południowo-zachodnim przylądku Wyspy Króla Williama. 8 września 1848.
Mat uszczelniacz Cornelius Hickey nienawidził królów i królowych. Uważał wszystkich arystokratów za krwiopijców, pasożyty żerujące na zdrowym ciele narodu.
Przekonał się jednak, że nie ma nic przeciwko byciu królem.
Jego pierwotny plan, zgodnie z którym mieli dopłynąć do samego Obozu Terror lub nawet do Terroru, wziął w łeb, kiedy ich szalupa – już nie tak zatłoczona – opłynąwszy południowo-zachodni przylądek Ziemi Króla Williama, natrafiła na postępujący pak. Pasma otwartej wody były coraz węższe i prowadziły donikąd, nawet przy samym brzegu nie było już dość miejsca, by mogli kontynuować żeglugę.
Nieco dalej na zachód widać było większe obszary otwartej wody, Hickey nie mógł jednak odpłynąć na większą odległość od lądu i stracić go choćby na moment z oczu z tej prostej przyczyny, że żaden z ludzi obecnych w łodzi nie potrafił nawigować na pełnym morzu.
Jedynym powodem, dla którego Hickey i Aylmore pozwolili łaskawie George’owi Hodgsonowi przyłączyć się do nich – w rzeczywistości praktycznie zmusili go do tego – był fakt, że ów głupiec, podobnie jak wszyscy porucznicy marynarki wojennej, znał się na nawigacji. Jednak już pierwszego dnia wędrówki Hodgson przyznał, że nie może określić ich pozycji ani wytyczyć trasy prowadzącej prosto do Terroru bez sekstansu, a jedyny sekstans, jaki im jeszcze pozostał, był wciąż w rękach komandora Croziera.
To właśnie między innymi dlatego Hickey, Manson, Aylmore i Thompson wrócili w pobliże obozu ratunkowego i wywabili na lód Croziera i Goodsira – Hickey chciał dostać w swoje ręce lekarza, ale zależało mu również na zdobyciu sekstansu. Tutaj jednak wrodzony spryt Corneliusa Hickeya zawiódł. Ani Hickey, ani Aylmore nie potrafili wymyślić żadnego przekonującego powodu, dla którego Bobby Golding miałby poprosić Croziera o wyniesienie sekstansu z obozu. Uzgodnili więc, że kiedy już dostaną tego irlandzkiego gnojka w swe ręce, torturami zmuszą go, by wysłał do obozu list z prośbą o wydanie Goldingowi sekstansu. Gdy jednak mat uszczelniacz zobaczył swego oprawcę na kolanach, postanowił zabić go od razu.
Kiedy dotarli w końcu do otwartej wody, Hickey uznał, że Hodgson do niczego nie jest im już potrzebny – nawet jako siła pociągowa – i że musi jak najszybciej się go pozbyć.
W realizacji tego planu bardzo przydatny okazał się rewolwer Croziera i dodatkowe naboje. Przez kilka dni po pojmaniu Goodsira Hickey pozwalał Aylmore’owi i Thompsonowi nosić dwie zdobyczne strzelby – Hickey otrzymał trzecią strzelbę wraz z nabojami z rąk komandora Croziera, kiedy opuszczali obóz – wkrótce uznał jednak, że nie jest to najlepszy pomysł i kazał Magnusowi wrzucić broń do morza. Tak było lepiej; król, Cornelius Hickey, miał pod swą kontrolą rewolwer, jedyną strzelbę wraz z nabojami, oraz Magnusa Mansona. Aylmore był zniewieściałym mądralą, urodzonym konspiratorem, Thompson zaś pijakiem, któremu nie można było ufać – Hickey wiedział to dzięki swemu niezwykłemu instynktowi i wrodzonej inteligencji – kiedy więc 3 września skończyło się mięso Hodgsona, Hickey kazał Mansonowi ogłuszyć obu mężczyzn, związać ich i nieprzytomnych położyć przed pozostałą dwunastką. Mat uszczelniacz urządził błyskawiczny proces, uznał Aylmore’a i Thompsona za winnych spiskowaniu przeciwko ich przywódcy i towarzyszom, po czym zabił obu strzałem w tył głowy.