Mimo że poświęcił te trzy ofiary – Hodgsona, Aylmore’a i Thompsona – dla dobra ogółu, przeklęty lekarz, Goodsir, wciąż nie chciał wypełniać swych obowiązków i oprawiać zmarłych.
W związku z tym Hickey zmuszony był wymierzyć krnąbrnemu lekarzowi stosowną karę. Kara ta była potrójna – każda za jedno ciało
– teraz więc Goodsir miał poważne problemy z chodzeniem. Cornelius Hickey wierzył w przychylność losu i zawsze przychylności tej doświadczał, kiedy jednak fortuna odwracała się od niego, gotów był zawsze wziąć sprawy w swoje ręce.
W tym wypadku, kiedy po opłynięciu wielkiego przylądka na południowo-zachodnim krańcu Ziemi Króla Williama ujrzeli gruby, twardy pak, Hickey kazał wciągnąć łódź na brzeg i załadować ją na sanie.
Nie musiał przypominać swym ludziom, jakie mieli szczęście. Podczas gdy ludzie Croziera z pewnością już nie żyli albo umierali w obozie ratunkowym – albo na paku na południe od tego obozu – wybrańcy Hickeya pokonali ponad dwie trzecie, a być może nawet trzy czwarte drogi dzielącej ich od Obozu Terror i wszystkich złożonych tam zapasów.
Hickey uznał, że jako przywódca i król wyprawy Franklina nie powinien być zmuszany do ciągnięcia sań. Dzięki niemu – i tylko dzięki niemu – jego ludzie mieli co jeść i nie mogli narzekać na choroby lub brak energii, postanowił więc pokonać ten ostatni odcinek wędrówki, siedząc na rufie szalupy ułożonej na saniach i pozwolić, by jego dwunastu poddanych, w tym kulejący Goodsir, ciągnęło go po lodzie, śniegu i żwirze.
Od kilku dni Magnus Manson jechał w szalupie wraz z nim, i to nie tylko dlatego, że – co wszyscy już chyba zrozumieli – był małżonkiem panującego, a także wielkim inkwizytorem i katem. Biednego Magnusa znów bolał brzuch.
Głównym powodem, dla którego Goodsir, choć okaleczony, wciąż żył, był fakt, że Cornelius Hickey panicznie bał się choroby i zakażenia. Krwawy szkorbut, który zabił już i złożył niemocą tylu marynarzy, budził w nim odrazę i strach. Potrzebował lekarza, choć do tej pory szczęśliwie nie doświadczył żadnych objawów tej choroby.
Marynarze maszerujący w zaprzęgu Hickeya – Morfin, Orren, Brown, Dunn, Gibson, Smith, Best, Jerry, Work, Seeley i Strickland – także wyglądali rześko i zdrowo, głównie dzięki temu, że od jakiegoś czasu znów mogli jeść świeże mięso.
Tylko Goodsir wyglądał i zachowywał się jak człowiek dotknięty ciężką chorobą, nadal bowiem, wbrew zdrowemu rozsądkowi, żywił się jedynie sucharami i wodą. Hickey wiedział, że wkrótce będzie musiał zainterweniować i zmusić lekarza do skorzystania ze zdrowszego pożywienia – gotów był podzielić się z nim najsmaczniejszymi kęsami z ud, łydek i ramion – by Goodsir nie umarł z powodu swego bezrozumnego uporu. Lekarz powinien wiedzieć o tym najlepiej. Czerstwe suchary i woda mogą utrzymać przy życiu szczura, ale z pewnością nie wystarczały prawdziwemu mężczyźnie.
By mieć pewność, że lekarz pozostanie jak najdłużej przy życiu, Hickey dawno już wyjął wszystkie lekarstwa z jego torby i wydzielał je Goodsirowi tylko wtedy, gdy ten miał podać jakiś środek Magnusowi lub innym jego poddanym. Dopilnował także, by lekarz nie miał dostępu do noży, a kiedy byli na morzu, któryś z jego ludzi zawsze siedział obok niego i pilnował, by nie wyskoczył za burtę.
Do tej pory jednak lekarz ani razu nie próbował targnąć się na swoje życie.
Ból brzucha dręczący Magnusa był już na tyle dokuczliwy, że nie tylko zmuszał osowiałego olbrzyma do jazdy w szalupie, ale również nie pozwalał mu spać w nocy. Hickey wiedział, że jego towarzysz nigdy nie miał kłopotów ze snem.
Przyczyną były oczywiście dwie małe rany po kulach, Hickey zmuszał więc Goodsira, by doglądał ich codziennie. Lekarz twierdził z uporem, że rany są powierzchowne i że nie doszło do zakażenia. Pokazywał Hickeyowi i Magnusowi – który trzymał w górze poły swej koszuli i przyglądał się z ciekawością własnemu brzuchowi – że skóra wokół ran wciąż jest różowa i wygląda całkiem zdrowo.
– Skąd więc ten ból? – dopytywał się Hickey.
– Ta rana to swego rodzaju stłuczenie, może więc boleć nawet przez kilka tygodni, podobnie jak duży, ukryty głęboko pod skórą siniak. Nie jest jednak poważna i nie zagraża życiu pana Magnusa.
– Możesz wyjąć te kule? – spytał Hickey.
– Niewykluczone. – Goodsir skinął głową. – Ale wolałbym nie próbować, przynajmniej dopóki jesteśmy w drodze. Musiałbym przeciąć w tym celu mięsień, który w dużej mierze już się zagoił. Po operacji pan Manson musiałby leżeć przez kilka dni… istniałoby też spore ryzyko zakażenia. Gdybyśmy zdecydowali się na usunięcie kul, wolałbym zrobić to w Obozie Terror albo na statku, by pacjent przez kilka dni mógł spokojnie wracać do zdrowia.
– Nie chcę, żeby bolał mnie brzuch – poskarżył się Magnus.
– Oczywiście, że nie – odparł Hickey, głaszcząc swego wielkiego przyjaciela po ramieniu. – Daj mu trochę morfiny, Goodsir.
Lekarz skinął głową i wylał odrobinę środka przeciwbólowego na łyżkę.
Magnus chętnie wypijał odmierzoną dawkę, a po przyjęciu morfiny siedział przez godzinę na dziobie szalupy ze słodkim uśmiechem na ustach, by potem zapaść w głęboki sen.
Tego dnia, w piątek 8 sierpnia, w świecie króla Hickeya panował należyty porządek. Jego zwierzęta pociągowe – Morfin, Orren, Brown, Dunn, Gibson, Smith, Best, Jerry, Work, Seeley i Strickland – były silne i zdrowe, dzięki czemu mogły żwawo ciągnąć sanie i łódź. Magnus był zadowolony – lubił siedzieć na dziobie jak oficer i patrzeć na krajobraz, który zostawiali za sobą – przynajmniej dopóki nie brakowało mu morfiny, a Hickey wiedział, że zapasy, którymi jeszcze dysponowali, wystarczą im do końca podróży do Obozu Terror lub do samego statku. Goodsir maszerował obok karawany i doglądał króla oraz jego małżonka. Pogoda była dobra, choć z dnia na dzień robiło się coraz zimniej, nie widzieli też ani śladu stworzenia, które wcześniej pozbawiło życia tylu marynarzy.
Mimo że jedli do syta, mieli jeszcze dość mięsa Thompsona i Aylmore’a, by jeszcze przez kilka dni nie martwić się o pożywienie – odkryli też, że ludzki tłuszcz może być paliwem, choć pali się nieco gorzej i krócej niż tłuszcz foczy lub wielorybi. Hickey postanowił, że nim jeszcze dotrą do Obozu Terror, urządzą loterię i wyłonią w ten sposób ofiarę, która pozwoli innym zachować formę do samego końca podróży.
Mogli oczywiście zmniejszyć racje, Cornelius Hickey wiedział jednak, że loteria napełni strachem serca jego poddanych i przypomni im raz jeszcze, kto jest królem tej wyprawy. Hickey zawsze miał czujny sen, a do tego spał teraz zjedna ręką na rewolwerze, jednak ta ostatnia ofiara – oraz kara, którą Magnus musiał zapewne wymierzyć Goodsirowi za kolejny akt nieposłuszeństwa – z pewnością pozbawiłaby złudzeń te spośród jego zwierząt pociągowych, które kryły w swych sercach zdradzieckie zamiary.
Na razie jednak cieszyli się słoneczną pogodą, błękitnym niebem i wysoką, sięgającą dwudziestu stopni temperaturą. Płozy sań sunęły z sykiem po lodzie i żwirze. Magnus, który niedawno otrzymał swoją dawkę morfiny, uśmiechał się do siebie i nucił pod nosem jakąś skoczną melodię.
Wszyscy wiedzieli, że od Obozu Terror dzieli ich już niecałe trzydzieści mil. Karmieni świeżym mięsem ludzie pokonywali codziennie dwie do trzech mil, a przy większych porcjach prawdopodobnie mogliby poruszać się jeszcze szybciej.
Mając to na uwadze, Hickey wyrwał kartkę z jednego spośród kilkunastu egzemplarzy Biblii, które na prośbę Magnusa załadowali do łodzi w obozie ratunkowym – było to o tyle dziwne, że Magnus nie umiał czytać – i dzielił ją właśnie na jedenaście równych pasków papieru.
Hickey oczywiście nie zamierzał brać udziału w nadchodzącej loterii, planował też zwolnić z niej Magnusa i przeklętego Goodsira. Wiedział już jednak, że wieczorem, kiedy zatrzymają się na odpoczynek, każdy z jedenastu pozostałych marynarzy napisze na pasku swe nazwisko lub postawi znaczek. Potem, na jego polecenie, Goodsir sprawdzi, czy każdy umieścił na losie swe prawdziwe imię lub narysował tam charakterystyczny, niepowtarzalny symbol.